Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 31 grudnia 2017

Śnieżynki. Próbki już literackie. Odsłona pierwsza

Wybiegła z domu.Musiała do ludzi. Pustka wielkiego domu przytłoczyła ją tak bardzo, że aż zabrakło jej tchu. Czuła, że musi uciekać, inaczej się udusi. W pośpiechu narzuciła na siebie ulubiony kożuszek z kapturem. Złapała jeszcze torebkę i ...za plecami usłyszała tylko trzask zamykanych z impetem drzwi. Szła szybko, prawie biegła. Byle do ludzi, byle dalej stąd. Gorące łzy paliły jej policzki. W oddali widziała już zgiełk ulicy, sylwetki ludzi, świąteczne iluminacje...Przyśpieszyła kroku. Jak desperatka biegła w kierunku światła. Ulica przyjęła ją jak swoją, wchłonęła w siebie,  otuliła gwarem.  Zadrżała. W pośpiechu nie zabrała szalika. Chłód polizał jej szyję. Zatrzymała się. Wystawiła twarz w kierunku ulicznej lampy w nadziei,  że ten blask ją ogrzeje. Wpatrzona w przestrzeń zachwyciła się wirującymi śnieżynkami. Ich kształty przypominały frywolitki, przed laty dziergane zręcznymi rękoma babci. Zapomniała o chłodzie. Wspomnienia otuliły ją ciepłym płaszczem. Babcia kochała ją najbardziej ze wszystkich swoich wnucząt. Przywołała w pamięci  jej postać, niesforne kosmyki włosów wymykające się spod chustki i uśmiech rozjaśniający tę doświadczoną życiem twarz, w momencie gdy ona jako mała dziewczynka pojawiała się w zasięgu wzroku. Babci już nie ma. Pozostało tylko kilka zdjęć i pojedyncze epizody w zakamarkach pamięci.  Śnieżynkowe cuda natury spadały na jej twarz, topiąc się w gorącym potoku łez. O dziwo, osuszając je... Dlaczego płakała? Dlaczego  dzisiaj chciała się schować. Zniknąć. Przeczekać? Ludzie wokół gdzieś się spieszyli dokądś zmierzali. Mieli określony, cel i kierunek. Jedni, z wypisanym na twarzy pragnieniem żeby jak najszybciej znaleźć się w zaciszu domowym, zmierzali w sobie tylko znanym kierunku. Inni, z charakterystyczną gorączką świąteczną w oczach, obładowani niezliczoną ilością paczek, paczuszek, toreb i torebeczek, otwierali drzwi kolejnego sklepu...Pozostali patrzyli z politowaniem na tych nieszczęśników i niewypowiedzianym pytaniem na ustach: Ludzie dokąd tak biegniecie? I po co? Wśród tych wszystkich ludzi była ONA, w ten wieczór pozbawiona planu, celu, kierunku...a zarazem bezpieczna. Otulona tłumem, anonimowa cząstka ulicznej masy. Tutaj każdy był zajęty swoimi sprawami, nikt nie zadawał trudnych pytań i  nie czekał na odpowiedź. Tego potrzebowała. Cichej obecności. Bez pytań i bez odpowiedzi.

piątek, 29 grudnia 2017

Śledzie "mniam" na dwa sposoby

Śledzie lubię. Gdy przychodzi jesień, robi się coraz chłodniej to niemal automatycznie nachodzi mnie  ochota na nie. Minionej jesieni odwiedzałyśmy z dziewczynami przyjaciół w Bogucinie. Jadzia poczęstowała nas własnoręcznie przyrządzonymi śledziami. Zachwyciła mnie w nich wyraźnie wyczuwalna i zarazem łagodna nuta słodyczy...Z dodatkiem chleba upieczonego  przez Agnieszkę stanowiły przekąskę idealną. Śledzie z suszonymi pomidorami z kolei to efekt kulinarnych fantazji i szukania smaków kilku osób...
Śledzie na dwa sposoby
Marynata:
0,5 l. wody
200 ml. octu
1 łyżeczka cukru
liść laurowy, ziele angielskie
2 cebule
1 - 1,5 kg płatów śledziowych
Składniki zalewy zagotować. Dodać pokrojoną cebulę. Odstawić do wystygnięcia.
Zimną zalewą zalać śledzie pokrojone w kawałki i ułożone w słoju. Odstawić na 2-3 dni.
Po tym czasie wyjąć śledzie z octowej zalewy i...dokonać wyboru i postępować według wskazówek.
Wersja 1. przepisana z zeszytu Jadzi
Cebulę, najlepiej tę cukrową, pokroić w drobną kostkę. W szklanym słoju układać na przemian: śledzie, cebulka, śledzie, cebulka itd. Można dodać trochę majeranku i świeżo zmielonego pieprzu. Nie zaszkodzi też dodać listek laurowy i ziele angielskie. Całość zalać oliwą.
Wersja 2. z suszonymi pomidorami
Postępować  jak wyżej. Dodatkowo jeszcze przekładać śledzie pokrojonymi w paseczki "suszonymi pomidorami z żurawiną w oleju z ziołami" (Ole!). Można je kupić praktycznie w każdym lepiej zaopatrzonym sklepie. Całość zalać oliwą z ziołami, pozostałą po wyjęciu pomidorów. Uzupełnić zwykłą oliwą. Ja dodałam olej kujawski bo taki akurat miałam pod ręką.
I znowu, tak przygotowane śledzie odstawić w bezpieczne miejsce do "przegryzienia" się. Dotyczy to zarówno wersji pierwszej jak i drugiej.

Przyrządzone w ten sposób śledzie są pyszne. Cebulka cukrowa dodaje im delikatności i słodyczy. Żurawina i pomidory zapewniają wyjątkowość smaku. olej z dodatkiem ziół dodaje aromatu. Przygotowywałam je na Wigilię. Zostały spałaszowane ze smakiem.
Jadwigo, dziękuję Ci za przepis.

poniedziałek, 25 grudnia 2017

Świateczny minimalizm a siła tradycji

Fot. B.C
Świąteczny minimalizm. Marzę o nim od dawna. Przywołuję go. Kuszę. Przekonuję, że warto do mnie wpaść. Już...już ...już prawie mi się udaje... Tymczasem. W piątkowy poranek, tuż przed Wigilią budzą mnie wyrzuty sumienia. Nie kupiłaś choinki! -  wredne Sumienie wrzeszczy mi do ucha. Wstawaj! Może jeszcze gdzieś znajdziesz chociaż imitację drzewka! -  pastwi się nade mną bezlitośnie. I cały mój minimalistyczny plan bierze w łeb. W tym roku zamiast choinki miał być tylko stroik. Idę, pchana siłą tradycji,  w kierunku wskazanym przez naprędce przez kogoś zrobiony wskaźnik z napisem CHOINKI. Rozglądam się ciekawie. Nigdy tu nie byłam, mimo że to zaledwie kilka kroków od głównej ulicy...Uśmiecham się na widok kolejnych osób podążających tym samym tropem co ja. Ufff... jeszcze kilka drzewek zostało. Wybieram pierwsze z brzegu. Wydaje się być najładniejsze spośród tych dotąd przez nikogo nie kupionych. No tak. Drzewko kupiłam i co teraz? Iść z nim na zakupy? Zabrać do pracy? Ostatecznie umawiam się z właścicielem, że odbiorę je wieczorem. Od tej chwili wszystko idzie lawinowo. Siła tradycji jest wielka! A drzewko, wystrojone w najróżniejsze ozdóbki jest piękne.

poniedziałek, 27 listopada 2017

Mniam! Szybkie racuchy na przekąskę

Fot. B.C.
Czyżby naleśniki?...myślałam przekraczając próg domu...Kuszący aromat prowadził prosto do kuchni...Jestem głodna jak wilk! Oznajmiłam bez wstępów. Mama testowała właśnie racuchy według przepisu swojej siostry Mieczysławy. Mmmm...smakowały doskonale, zarówno te z jabłkiem jak i bez dodatków. Posypane cukrem pudrem z wanilią pachniały cudnie..Pałaszując kolejnego racucha dopytywałam o recepturę. Rzeczywiście dziecinnie proste w wykonaniu. Oto przepis:
Składniki
2 jaja
2 łyżeczki cukru
1 szklanka kefiru
1 łyżeczka proszku do pieczenia
mąka
2 jabłka
olej do smażenia
Sposób wykonania:
Jaja zmiksować z cukrem, wlać kefir, dodać mąkę i proszek do pieczenia, tak aby powstało ciasto trochę gęściejsze niż na naleśniki. Ciasto nakładać łyżką na patelnię. Smażyć na oleju na złoty kolor. Ciekawy smak uzyskuje się poprzez dodanie do ciasta plastrów jabłka.

niedziela, 12 listopada 2017

Człowiek uczy się całe życie...

Tam gdzie pracuję pojawiło się ogłoszenie o naborze do udziału w warsztatach fotograficzno-filmowych. Miałam zająć się stroną organizacyjną, być na każde zawołanie prowadzącej i uczestników. Pomyślałam, skoro i tak muszę poświęcić czas to czemu nie miałabym "przy okazji" się czegoś nauczyć. Rolę wykładowcy w bychawskiej szkole fotograficzno-filmowej przyjęła  Grażyna Stankiewicz, redaktor naczelna Lubelskiego Magazynu LAJF, dziennikarka, autorka licznych reportaży i filmów dokumentalnych. Miałyśmy przyjemność znać się wcześniej dlatego cieszyłam się bardzo na te spotkania. Jako uczennica byłam trochę oporna. Pani profesor Grażyna musiała używać sobie tylko znanych sztuczek żeby coś ze mnie wydobyć. Niestety, mimo wysiłków,   fachowa terminologia, stosowana w filmie i fotografii, zanim na dobre znalazła miejsce w mojej pamięci już z niej ulatywała. Za to z uwagą podpatrywałam sztuczki stosowane przez znanych scenarzystów, reżyserów i producentów filmowych, z zaciekawieniem słuchałam opowieści z planów filmowych. Świat filmu na dobre mnie wciągnął. Zaintrygowana i zachęcana przez naszą profesor nakręciłam własny film pod tytułem "Kluskowe story". Byłam w nim scenarzystą, operatorem kamery i lektorem. Moim narzędziem pracy był...smartfon. Co z tego, że kariery w światowym filmie nie zrobię? Najważniejsze, że zrobiłam coś co dla mnie osobiście bezcennego, coś co ma dla mnie i mojej rodziny nieocenioną wartość. Zatrzymałam w kadrze  ulotne chwile...Bohaterką  filmu uczyniłam moją Mamę i zwykłe domowe kluski, zagniatane jej ręką. Owe kluski w naszym domu rodzinnym pełniły szczególną rolę. Uwielbiał je mój Tata. Poziom jego zadowolenia mierzyło się częstotliwością pojawiania się klusek na stole. Serwowane były pod różną postacią: jako samodzielne danie czyli kluski z serem okraszone skwareczkami, albo kluski z makiem serwowane czasem podczas kolacji wigilijnej. Były też kluski niezbędnym dodatkiem do niedzielnego rosołu. Gości w naszym domu podejmowało się zawsze pysznym  rosołem i domowymi kluskami, cieniutko pokrojonymi wprawną ręką Mamy. Goście, głównie Ci z miasta byli zachwyceni. Tato, stał na straży tradycji. W naszym domu nie mogło być mowy o profanacji w postaci zaserwowania makaronu kupionego w sklepie do domowego rosołu.  Próbuję, ciągle nieudolnie, nauczyć się sztuki zagniatania i krojenia ciasta, tak żeby powstały cieniutkie niteczki. Mój amatorski film znalazł honorowe miejsce w osobistych filmotekach wnucząt bohaterki.
Droga Grażyno, bardzo Ci dziękuję, za cenne wskazówki, uwagi i opinie i za to że tak skutecznie motywowałaś mnie do pracy nad moim pierwszym w życiu filmem. Nie ostatnim. To dzisiaj wiem na pewno. 
Projekt "Kultura - ubranie szyte na miarę", dofinansowany ze środków Narodowego Centrum Kultury  w ramach programu Kultura-Interwencje 2017", dobiega końca ale nie kończą się prace nad realizacją nowych filmowych pomysłów. Człowiek przecież uczy się całe życie...

środa, 8 listopada 2017

Tarta " w międzyczasie"!

Fot. B.C.
Tego to ja się po sobie nie spodziewałam. Nie dalej jak wczoraj musiałam ugotować obiad. Rzadko mi się to zdarza w środku tygodnia. Tym razem jednak nie miałam wyjścia. Mięsko piekło się w piekarniku, kasza gryczana wygrzewała pod ciepłym kocykiem, kompot z derenia nabierał mocy w dzbanku a ja przez chwilę nie bardzo miałam co robić. Zajrzałam do spiżarni. W koszyku leżało kilka jabłek "szara reneta". Zrobię tartę z jabłkami - pomyślałam i zabrałam się do pracy.
Przepis na ciasto od dawna mam w głowie:
  • ciut mniej niż pół kostki prawdziwego, schłodzonego masła, 1 szklanka mąki, 1 jajo, 1 łyżeczka proszku do pieczenia, trochę cukru waniliowego, 5 łyżeczek cukru pudru, 3-4 łyżki wody. Wszystko razem zagnieść. Ciasto podzielić na dwie nierówne części. Większą rozwałkować i wyłożyć nim wysmarowaną masłem formę do tarty, drugą część włożyć do zamrażarki;
  • jabłka obrałam ze skórki, pokroiłam na ćwiartki, usunęłam gniazda nasienne i pokroiłam w średniej grubości  plastry. Posypałam cukrem pudrem i cynamonem. Dodałam 2 łyżki kaszy manny. Wymieszałam i wyłożyłam na ciasto. Ciasto zmrożone w zamrażarce starłam  na tarce o dużych oczkach, przykrywając warstwę jabłkową. Wstawiłam tartę do piekarnika. Piekłam w temperaturze 150 *C do uzyskania jasnozłotego koloru. Tartę posypałam cukrem pudrem.                      
Idealnie kruche ciasto w połączeniu z upieczonymi jabłkami, rozpływało się w ustach... Najważniejsze jednak przy okazji przygotowywania tej konkretnej tarty było bardzo przyjemne uczucie podekscytowania, radości z tworzenia czegoś ot tak, mimochodem, przy okazji...i jeszcze  bezcenny obraz  błogości na twarzach, tych którzy mieli okazję posmakować mojej tarty...

niedziela, 5 listopada 2017

Oko w oko z pisarką

Zgłosiłam się do szkoły pisania. W roli nauczycielki Monika A. Oleksa, pisarka, blogerka a nade wszystko fantastyczna kobieta. Wiedziałam to już zanim ją poznałam osobiście. Moje przypuszczenia potwierdziła lektura jej książek i bloga http://magialiterczarslow.blogspot.com/ . Zaś spotkanie oko w oko, sposób bycia, prowadzenia zajęć, zwracania się do uczennic, ciepło emanujące z każdego jej gestu, z każdego słowa...było już tylko dodaniem przysłowiowej  kropki nad "i". Powstał obraz znanej pisarki, prawie idealny. Szkoła, to trzynaście kobiet w różnym wieku, które - jak ja - postanowiły wypróbować siłę swojego pióra. Fantastyczne doświadczenie, super przygoda. Alicjo, Jadwigo, Danusiu, Danuto, Iwonko, Weroniko, Tereso, Martyno, Matyldko, Doroto, Wiki, Ewo dziękuję Wam za cenny czas spędzony razem. I Tobie Moniko, za to że tak naturalnie się z nami zaprzyjaźniłaś i zapędziłaś do twórczej pracy.
Na strychu, podczas porządków, znalazłam pudło listów, ręcznie pisanych, na kartkach z papeterii. Te bardzo osobiste, ważne, wyjątkowe przewiązałam kiedyś czerwoną tasiemką. Pozostałe  poukładałam chronologicznie jeden obok drugiego. Ile to już lat minęło od momentu, w którym powstały aż boję się liczyć...Wtedy pasjami  je pisałam. Do listów mam stosunek szczególny. Kolekcjonuję je, wracam do nich, czytam, układam. Nawet nie zauważyłam kiedy tradycyjne listy zostały zepchnięte na margines, zdominowane przez elektroniczne. Tych ostatnich, nie mogę przewiązać tasiemką ale bez oporów poddają się archiwizacji. Nadal je piszę ale jakby mniej...W to miejsce  naturalnie wpasowały się  artykuły i inne teksty. No i blog. Wychodzi na to, że pisanie jest nieodłącznym elementem mojego życia. Jest jego dopełnieniem. Bywa jego treścią.  Na warsztatach w szkole pisania popełniłam dwa opowiadania. Jedno podczas zajęć nabazgrałam na kolanie, na wyrwanej z notatnika kartce.  Nosiłam je w sobie, potrzebowałam tylko impulsu do jego napisania. Drugie powstawało w mojej głowie przez dłuższy czas, dojrzewało aż znalazło ujście i przybrało odpowiedni kształt. Rzeczywistość miesza się w nich z fantazją, prawda ze zmyśleniem, śmiech z zamyśleniem.

sobota, 7 października 2017

Dyniowa zupa krem

Zupa w talerzu. Fot. B.C.
Z dynią nigdy dotąd nie eksperymentowałam. Pewnie dlatego, że nie bardzo wiedziałam jak się do niej dobrać. Przekonała mnie koleżanka. Dziękuję Ci, Doroteo. Dzięki Tobie, do mojej domowej książki kucharskiej została dopisana jeszcze jedna, sezonowa zupa. A to oznacza, że w ogrodzie warzywnym w przyszłym roku zagości również i dynia. Do tej pory była obecna tylko w wersji ozdobnej. Intryguje mnie jeszcze pieczona dynia ale do tego wyzwania chyba jeszcze nie dojrzałam, jeszcze za mało wiem o ziołach, ich zastosowaniu i łączeniu z innymi składnikami tak aby nie zepsuć smaku potraw.
Składniki:
Dynia ok. 2 kg
2 l.bulionu drobiowego lub warzywnego. Dorota preferuje warzywny a mnie bardziej odpowiada drobiowy ale to indywidualna kwestia
2 cebule
3-4 marchewki
2 ziemniaki
listek i ziele angielskie
kilka ząbków czosnku
świeży lub mrożony koperek
pomidory krojone bez skórki (mogą być z puszki)
Przyprawy: imbir, gałka muszkatołowa, papryka, kurkuma, pieprz, sól
Sposób przyrządzania:
Dynię umyłam, pokroiłam na ćwiartki, wydrążyłam gniazda nasienne,  obrałam ze skórki, opłukałam pod bieżącą wodą, pokroiłam w kostkę
Cebulę również obrałam i pokroiłam  w kostkę, marchewkę w półtalarki a czosnek w paski
Na patelnię wlałam trochę oleju, zeszkliłam na nim cebulę, dodałam listek laurowy. ziele angielskie i czosnek a także  marchew i dynię. Dusiłam przez kilka minut.
Zagotowałam bulion. Dodałam warzywa z patelni, ziemniaki starte na tarce o grubych oczkach, pomidory z puszki i przyprawy. Gotowałam do miękkości warzyw. Na koniec wszystko zmiksowałam blenderem. Podawałam z uprażonymi płatkami migdałów. Ot, zupa dla smakoszy, lekka, aksamitna w kontakcie z językiem i podniebieniem. W kwestii podania są różne szkoły, jedni podają tę zupę z grzankami, inni z pestkami dyni czy  kleksem gęstej śmietany. Ponieważ wyszedł mi cały gar zupy. Jutro przygotuję grzanki czosnkowe. Będą, myślę, ciekawym uzupełnieniem delikatności smaku mojej zupy.

Pukanie do drzwi. Próbki pseudo literackie. Odsłona ósma

Przyszła gdy zupełnie się jej nie spodziewałam. Nie wierzyłam już,  że kiedykolwiek przyjdzie. Przestałam na nią czekać. Pogodziłam się z myślą, że z jakiegoś powodu mnie omija. Może mnie nie lubi? A jednak... Zapukała cicho, delikatnie. Pobiegłam otworzyć drzwi. W połowie drogi zawróciłam. Pukanie  ucichło. Pomyślałam - wydawało mi się! Wróciłam do czytania książki. Znowu usłyszałam nieśmiałe puk, puk. Otworzyłam. Za progiem stała ONA. Uśmiechała się do mnie nieśmiało. Wręczyła mi pięknie zapakowaną paczuszkę. Zapytała czy może wejść i że chciałaby napić się ze mną kawy. Zaskoczona otworzyłam szeroko drzwi, wpuszczając tę,  jeszcze obcą, nieznajomą do środka. Rozsądna JA krzyczała w mojej głowie "ty durna babo, ile razy mam ci powtarzać żebyś nie wpuszczała obcych do swojego życia!" - "Zamknij się! - potraktowałam ją ostro i umknęłam do kuchni. Ktoś, kto przynosi mi najlepszy na świecie makowiec nie może mieć złych zamiarów, przekonywałam samą siebie. Zaparzyłam kawę. Pokroiłam ciasto. Wypełnione bakaliami smakowało jak obietnica. Wtedy, nawet nie podejrzewałam, że to obietnica MIŁOŚCI...Mój niespodziewany, niezapowiedziany gość to była MIŁOŚĆ. Piękna, delikatna i czuła, taka jak ta opisywana w książkach czytanych przeze mnie pasjami. Zauroczyła mnie. Pojawiła się niespodziewanie i  została...

sobota, 30 września 2017

Lubię dobrze zjeść. Około kulinarne opowieści

Źródło: fanex.pl
Iwonicz Zdrój, miasteczko uzdrowiskowe na Podkarpaciu, z rozsianymi tu i tam ośrodkami sanatoryjnymi, pensjonatami, restauracjami, sklepikami. Położone w dolinie, otoczone malowniczymi wzgórzami z gęstą siatką wytyczonych szlaków i oznakowanych ścieżek spacerowych. Jest tu wszystko czego potrzebuje turysta lub kuracjusz do wypoczynku czy zregenerowania sił.  Moja przygoda w tym miejscu rozpoczyna się w jadalni jednego z tamtejszych sanatoriów. Obsługa prowadzi mnie do stolika nr 19. Zajmuję miejsce obok chłopaka, mężczyzny, wiek - na oko trudny do określenia. Niestary, przystrzyżony  na jeża, z lekko zarysowanym  brzuszkiem widocznym pod koszulką. Ot, zwyczajny facet o nienachalnej urodzie, jakby powiedziała niezapomniana Maria Czubaszek. Oprócz mnie przy stole siedzi jeszcze pięć innych, obcych dla siebie osób.  Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, każdy dokonuje ukradkowej  lustracji otoczenia. Facet obok ma na imię Piotr, dalej siedzi „młody”, tak go tu nazywają, dalej  Maria. Piotr z Marią zaczynają żartować ze mnie, twierdząc że będę obiektem awansów starszych panów, których żartobliwie nazywają suwakami. Sprawdzają w ten sposób moją reakcję. Patrzę w ich rozbawione gęby i…śmieję się razem z nimi. Piotrek targa mi fryzurę w taki sposób jak się  to czasem robi małym dziewczynkom. Lody zostały przełamane. Atmosfera przy stole rozluźnia się. Jakoś tak  bywa, że z jednymi ludźmi bardzo szybko nawiązujemy fajną relację, tak jak z Marią i Piotrem, a z innymi zupełnie nam to nie wychodzi. Kolejne spotkania przy stole w jadalni, krótkie rozmowy gdzieś pomiędzy i nowe fragmenty  informacji  dokładane każdego dnia, pozwalają ułożyć coraz bardziej wyraźny obraz.
Lubię przyglądać się ludziom. Patrzeć jak się zachowują, jakie gesty wykonują, jak się poruszają w nowych dla siebie sytuacjach, w nieznanym wcześniej otoczeniu, wśród nieznajomych osób. To też sprawdzian dla mnie samej…Na początek przyglądam się Piotrowi, potem Teresie, Zosi i Januszowi.

środa, 20 września 2017

Iwonicz Zdrój i góra Cergowa. Notatki z podróży

Iwonicz Zdrój, miasteczko uzdrowiskowe na Podkarpaciu, z rozsianymi tu i tam ośrodkami sanatoryjnymi, pensjonatami, restauracjami, sklepikami. Położone w dolinie, otoczone malowniczymi wzgórzami z gęstą siatką wytyczonych szlaków i oznakowanych ścieżek spacerowych.  Najwyższe wzniesienie i jednocześnie obiekt pożądania każdego kto lubi wędrować i poznawać nowe miejsca to Góra Cergowa (718 m.n.p.m). Charakterystyczne trójgarbne zalesione pasmo z oddali wygląda imponująco, kusi i zachęca. Tak też jest opisywana w przewodnikach. No cóż my też się naczytaliśmy o Cergowej samych ochów i achów, że widoki cudne itp. Postanowiliśmy to sprawdzić osobiście,  wędrując czerwonym szlakiem z Iwonicza Zdroju przez Lubatową i..trochę nas Cergowa rozczarowała. Po pierwsze szlak wiedzie przez las. Idąc wypatrywaliśmy tęsknym wzrokiem prześwitów w ścianie lasu. A na szczycie? Sami zobaczcie co znaleźliśmy!
Jak się później okazało ma być tam budowana wieża widokowa. Rozczarowanie Cergową nieco zmniejszyło zejście żółtym szlakiem do Złotego Źródełka i spotkanie ze św. Janem z Dukli i wielkim jeleniem, który przebiegł nam drogę nie zaszczyciwszy nawet spojrzeniem!

piątek, 15 września 2017

Polana z mchu. Próbki pseudo literackie. Odsłona siódma

Idą leśną ścieżką. Ona i On. Trzymają się za ręce. Zakochani, radośni, z beztroską chwili wymalowaną na twarzach. Jej zwiewna, rozkloszowana spódnica w kolorowe kwiaty  pieści uda delikatnością materiału. Piersi ubrane w koronki kusząco falują pod koszulką. Z oddali słychać szum górskiego potoku. Nad głowami ptactwo wygrywa miłosne koncerty. Powietrze aż iskrzy od żaru spojrzeń. Wreszcie są sami. Nikt nie rozprasza ich bliskości. On spija spojrzeniem każde słowo wypływające z jej ust. Słucha uważnie jakby się bał uronić cokolwiek z jej opowieści. A ona przerywa w pól słowa oczarowana czerwienią jego warg. Wewnętrzny chochlik nakazuje natychmiast sprawdzić ich smak. Jeszcze tylko dyskretna lustracja otoczenia czy aby na pewno nikt im nie przeszkadza i już jej usta łącza się z jego w wilgotnym pocałunku. Charakterystyczny impuls naładowany pragnieniem  biegnie w dół aż do magicznego miejsca ukrytego w starannie wypielęgnowanym trójkąciku kręconych włosków. Jakby na zawołanie...las rzednie a przed nimi rozpościera się bajeczna polana z  obłędnie miękkim. zielonym dywanem z mchu. Czyżby przyroda wyczuwała ich nastroje, potrzeby i pragnienia chwili? Spontanicznie zrzucają sandały. Stopy łaskocze miękkość mchu a oni z rozpostartymi ramionami z wzrokiem skierowanym w czyste, błękitne niebo wirują w radosnym tańcu. W muzykę lasu wdzierają się ich ciche zaklęcia  "kochaj mnie". Marzenie, dawno zapomniane, nieoczekiwanie rozjaśnia umysł. Kobieca fantazja podsuwa rozwiązania. W głowie się kręci od wirowania w kółko. Miękkie ramiona mchu zdają się czekać na ten moment, pada jak długa pośrodku polany. Ale co to, nie tylko mech ją otula. Silne męskie ramiona amortyzują upadek.  Spódnica wirując odsłoniła opalone uda. Jego wzrok biegnie właśnie tam gdzie skóra łączy się z materią. Jego dłoń naśladując oczy gładzi odsłonięte udo. Tak się zaczyna spełnianie jej marzenia...

niedziela, 27 sierpnia 2017

Konkurencja. Próbki pseudo literackie. Odsłona szósta


Aga już od dawna odgrażała się, że napisze powieść erotyczną. Ten pomysł dojrzewał w niej długo. Zdecydowanie za długo! Może gdyby codzienność była mniej absorbująca i nie przytłaczała jej tak bardzo, książka już dawno byłaby w księgarniach. Aga żyje w pojedynkę od lat. Radzi sobie jak umie bo liczyć nie ma na kogo. Czasem bardzo chciałaby  zrzucić na czyjeś barki chociaż trochę codziennych spraw. Może nawet taki ktoś by się i znalazł ale Aga ma jedną zasadniczą wadę, z którą walczy od zawsze. Bez skutku. Nie umie prosić o pomoc. Woli zakasać rękawy i sama zrobić co trzeba. No chyba, że jest to coś co absolutnie przerasta jej możliwości i umiejętności. Każde proszenie o cokolwiek dla siebie sprawia że od razu robi się chora. Dziwna to przypadłość ale Aga tak ma i już. Co innego gdy chodzi o sprawy innych. Wtedy z miejsca rzuca się za organizowanie pomocy. Wewnętrzny opór znika wtedy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przyjaciele mówią, Aga, jakbyś czegoś potrzebowała to wiesz gdzie nas szukać. Ciepło jej się robi w środku na takie słowa ale i tak ze wszystkim zmaga się sama. No i ma za swoje! Powieść erotyczną, którą to przecież ona miała napisać, napisał ktoś inny! Ech! Już sobie nawet wyobrażała trasę promocyjną. I co z tego skoro przez jej własną opieszałość dzisiaj każdą witrynę księgarską wypełnia "50 twarzy Grey'a", dotąd nieznanej nikomu E.L.James. Media oszalały. "50 twarzy Grey'a" znalazło się  na ustach wszystkich, młodych i starych, kobiet i mężczyzn. W TVP, w radiu, w gazetach, w internecie aż huczało! Serce Agi wywijało koziołki gdy sięgała po nowiutki egzemplarz. Zanurzyła się w lekturze z ciekawością ale i niepokojem. Po pierwszym tomie odetchnęła z ulgą. To była książka - przeciwieństwo jej pomysłu. Ona chciała pokazać inną miłość. Miłość i upokorzenie zupełnie jej nie pasowało. Pani James i jej książka nie były w stanie wybić Adze z głowy potrzeby pisania. Gdy wkrótce po premierze "50 twarzy Grey'a" jak grzyby po deszczu na rynku wysypały się powieści o podobnej tematyce, dopiero wtedy Aga zadrżała z niepokoju o los swojego śmiałego pomysłu. Złość w niej aż kipiała na tych wszystkich pisarzy, którzy jakby tylko na to czekali, jakby każdy z nich miał gotową  powieść w szufladzie i tylko czekał na właściwy moment żeby ją wypuścić w świat. A ona, głupia baba, zamiast pisać, walczy z wiatrakami własnej codzienności. Przeraziła się. W jednej chwili poczuła jak jej marzenie ucieka od niej gdzieś daleko a szanse z hukiem spadają na łeb, na szyję. Bo co jeszcze można wymyślić nowego czy zaskakującego w temacie miłości? Czym ona, Aga,  zwykła dziewczyna, miałaby zaskoczyć czytelników i samą siebie? Cały wszechświat wydawał się robić Adze na złość. Pisarze zaczęli pasjami publikować powieści erotyczne. Ruch w interesie dało się też zauważyć w sklepach z erotycznymi gadżetami. Grey wdarł się wszędzie, do księgarń, sklepów, bibliotek, na ekrany kin itp. Z trzech tomów Aga przebrnęła przez pierwszy, na początku drugiego  zwątpiła, po trzeci nawet nie sięgnęła. Powieść wywołała w niej bunt.
- Nie zgadzam się na uzależnienie i poniżanie! - Krzyczała, jak jakaś opętana,  w trakcie czytania. Co  za okropny typ, nie dość że zadaje swojej partnerce ból to jeszcze odziera ją z godności! Darła się, mimo że nikt jej nie mógł usłyszeć. Zaspokajanie własnych, egoistycznych i pokręconych męskich zachcianek przy całkowitym pominięciu potrzeb kobiety Adze nie mieściło się w głowie. Nie rozumiała bohaterów powieści, Ann - uległej Christianowi.
- W imię miłości - Kiepski ten żart. Kpiła w głos!
Jednocześnie niektóre fragmenty wywoływały silne emocje a podniecenie towarzyszyło przez dłuższy czas....  Do tego Aga za nic na świecie by się nie przyznała, nawet gdyby ją krojono na kawałki i posypywano solą. Nawet przed samą sobą udawała, że nic się nie dzieje. Oszukiwała się, że przyśpieszony oddech, dłonie wędrujące tam gdzie zazwyczaj nie bywają, dziwne drżenie w środku.. to zwykły zbieg okoliczności lub jakaś chwilowa przypadłość.
- Ty zdrajco! Syczała szeptem do swojego ciała, które wbrew logice reagowało na sugestywne opisy. Umysł potępiał sposoby zniewolenia kobiety opisane w książce a ciało...Szkoda gadać! I ciężko ogarnąć rozumem. Jakby siedziała w niej jeszcze jedna, obca istota. Intuicyjnie rozumiała jednak, że  w naturze kobiety jest zapisana potrzeba oddania mężczyźnie, obdarzonego uczuciem. W męskiej zaś naturalną wydaje się być potrzeba panowania. Czyż akt oddania nie  jest najpiękniejszym aktem odnotowanym w relacjach pomiędzy kobietą i mężczyzną? Według Agi sprawa nie podlega dyskusji pod warunkiem, że ów akt odbywa się według scenariusza napisanego zgodnie  przez obie strony.

czwartek, 24 sierpnia 2017

Zupa z cukinii

Fot. B.C.
Wakacje się kończą. Jesień przyczaiła się za drzwiami lata jakby czekała na chwilę nieuwagi by na dobre się rozgościć wśród nas. Chciałoby się żeby lato nie pozwoliło się tak łatwo zdominować. Żeby jeszcze otulało ciepłem. W ogrodzie warzywnym, ubrana w ciemnozielony kubraczek przycupnęła cukinia. Patrzę na nią i postanawiam przyrządzić zupę. W internecie znalazłam mnóstwo przepisów najróżniejszych. Zainspirowana zabrałam się do pracy. Przygotowałam dwie wersje tej samej zupy: krem i normalną z widocznymi kawałkami cukinii. Niby są to dwie identyczne zupy ale osobiście wybieram krem. Doprawiony  gałką muszkatołową, podany z uprażonymi pestkami dyni i koperkiem smakuje obłędnie. Żeby zupa była bardziej treściwa można do niej podać pieczywo czosnkowe.
Potrzebne produkty:
1 l bulionu warzywnego
1 duża cebula
2-3 średniej wielkości cukinie
1 łyżka oleju, 1 łyżka masła
3-4 ząbki czosnku
gałka muszkatołowa - najlepsza świeżo zmielona, sól, pieprz, bazylia, koperek
pestki dyni
Sposób wykonania:
1. Cebulę pokroiłam w kostkę, czosnek w cienkie paseczki  i zeszkliłam  w 1 łyżce oleju i 1 łyżce masła.
2. Cukinię umyłam i ze skórką pokroiłam  w kostkę. Dzięki temu zupa miała piękny zielony kolor.
3. Dodałam do cebuli i razem dusiłam kilka minut
4. Przygotowałam 1 litr bulionu warzywnego, dodałam cukinię i jeszcze chwilę gotowałam.
5. Doprawiłam do smaku gałką muszkatołową, pieprzem, solą
Podałam posypaną  uprażonymi pestkami dyni i koperkiem.

środa, 16 sierpnia 2017

Sałatka z fasolki szparagowej. Przepis Moniki

Fot. B.C.
Sezon na fasolkę szparagową  w pełni. Najbardziej znanym daniem jest ugotowana fasolka z masełkiem i tartą bułką. Czasem jednak potrzebujemy odmiany. Mój osobisty doradca smaków czyli Monika wymyśliła przepis na sałatkę z wykorzystaniem fasolki, bogatej w witaminy i inne składniki odżywcze.
A oto autorski przepis Moniki:
  • fasolkę umyć, odciąć końce, ugotować. Odstawić do wystygnięcia. Pokroić w mniejsze kawałki.
  • pomidorki koktajlowe. Może być każdy inny rodzaj pomidorów, wystarczy je pokroić 
  • ser feta pokroić w kostkę
  • przygotować sos z następujących składników: sok z cytryny, musztarda, miód, oliwa z oliwek
  • pieprz do smaku
Monika miesza fasolkę i pomidory z sosem. Na wierzchu układa kostki sera. Dzięki temu sałatka wygląda efektownie a fasolka jest "czysta".
Na zdjęciu wszystkie składniki zostały wymieszane z sosem. Ten sposób bardzo mi odpowiada. Fasolka i pomidory otulone słoną nutą sera feta smakują wybornie. I to jest nie tylko moje zdanie.
Książkę E. Scotto - Zapomniane warzywa wynalazłyśmy w ulubionej bibliotece. Jest tam mnóstwo ciekawych przepisów. Niektóre chętnie przetestujemy.  Książka stanowiła deser po sałatce na drugie śniadanie, przygotowanej i serwowanej w...naszej bibliotece pewnego baaardzo upalnego, wakacyjnego dnia. 

niedziela, 30 lipca 2017

Księgi drzewne. Notatki z podróży do Sandomierza

Fot. J.P.
W Sandomierzu zdarzało mi się bywać kilkakrotnie. O istnieniu Muzeum Diecezjalnego w Domu Długosza wiedziałam. Wstyd się przyznać, ale z premedytacją je omijałam bo jakoś nie podejrzewałam, że może mnie tam coś zaintrygować. A jednak... Przypadek sprawił, że zawędrowaliśmy pod same drzwi, zapraszająco otwarte... A tam najróżniejsze pamiątki przeszłości, na przykład rękawiczki królowej Jadwigi, obrazy i malowidła, m.in. bezcenna "Matka Boska z Dzieciątkiem" Łukasza Cranacha, przenośne organy czyli pozytyw szkatulny  i coś co mnie wprawiło w osłupienie, zachwyt, zadziwienie...Księgi drzewne! Absolutny unikat! Kolekcja ponad 100 niezwykłych ksiąg. Każda w formie otwieranej szkatułki w kształcie księgi. Każda wykonana z innego gatunku drzewa. A w niej ułożone na mchu: kora, drzewo w przekroju, liść, kwiat, owoc, trociny itp. Zawartość i okładka księgi,  z tego samego gatunku drzewa. Nie mogłam się oderwać od regału i gabloty, w których były owe cuda wyeksponowane. Więcej o Muzeum:
http://www.domdlugosza.sandomierz.org/dom-d%C5%82ugosza---ksi%C4%99gi-drzewne
Jakież było moje z dziwienie gdy przypadkiem okazało się, że jeden z moich ulubionych pisarzy Andrzej Pilipiuk również uległ fascynacji księgami drzewnymi. Namacalny ślad owej fascynacji znajdziesz miły czytelniku w zbiorze opowiadań "Aparatus". Zbiór znalazłam w domowej biblioteczce znajomych bo niestety w mojej ulubionej bibliotece akurat tego tomu szukałam na próżno. Magdo i Krzysiu bardzo Wam dziękuję. 

piątek, 21 lipca 2017

Deser z kaszy jaglanej z czarną porzeczką

W kaszy jaglanej rozsmakowałam się już dawno...Przyrządzałam ją już w wersji na słodko i na słono, robiłam pierogi  i ciągle udoskonalam receptury bo uważam, że akurat ta kasza, choćby z racji swoich walorów odżywczych i zdrowotnych,  jest wdzięcznym elementem eksperymentów. Ostatnio, zdarzyło mi się popróbować ciasta z kaszy jaglanej z owocami. Było pyszne. Jak się dowiedziałam od Agnieszki, bo to za jej sprawą ten wyjątkowy deser rozpieszczał moje podniebienie, przepis zaczerpnęła z fajnego bloga:
 http://www.powiedzdietomnie.pl/2017/03/ciasto-kaszy-jaglanej-owocami.html
W oryginale jest to deser z wykorzystaniem ksylitolu, oleju kokosowego i prawdziwej wanilii. Z braku w mojej kuchni tak wyszukanych składników zastosowałam zwykły cukier, w ilościach śladowych (4 łyżeczki na 0,5 kg ugotowanej kaszy), cukier wanilinowy i olej rzepakowy (2-3 łyżki oleju), dodałam 2 jaja od szczęśliwych kur i sypnęłam 1 łyżeczkę proszku do pieczenia.  Wszystko razem zblendowałam. Przełożyłam do formy typu keksówka bo nie mogłam zlokalizować tortownicy. Posypałam czarnymi porzeczkami i wstawiłam na kilkanaście minut do piekarnika nagrzanego do 180 *C. Jak smakowało? - Ano tak...że zostało już  tylko zdjęcie...i wspomnienie niebiańskiego smaku.

piątek, 14 lipca 2017

Nie bądź wiśnia! Poczęstuj się!

Fot. B.C.
Wiśnie, z ekologicznego ogrodu państwa M. skusiły mnie do nadania im apetycznej oprawy. Ciasto testowałam już kilkakrotnie z różnymi owocami. Jak dotąd najlepsze było z borówkami, niezłe z czerwonymi porzeczkami. Próbowałam też z rabarbarem ale niespecjalnie byłam zadowolona. Teraz przyszedł czas na wiśnie. Ciasto wychodzi wilgotne, niezbyt słodkie...pyszne. Przygotowuje się je błyskawicznie. Jest to pomysł na szybki deser. Takie wyjście awaryjne. Zanim goście się na dobre rozsiądą ciasto już jest gotowe...

Składniki:
2 jaja
0,5 szklanki mleka
0,5 szklanki cukru
cukier waniliowy
0,5 szklanki oleju
2 szklanki mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
1 szklanka owoców
cukier puder do oprószenia
Wykonanie:
Jaja zmiksować z mlekiem, dodać cukier i cukier waniliowy a następnie mąkę, proszek do pieczenia i olej. Wymieszać. Ciasto wylać do wyłożonej papierem do pieczenia formy typu keksówka. Na ciasto wysypać owoce. Piec około 30 min. w temperaturze 180 *C.

sobota, 24 czerwca 2017

Kiedy przychodzi wieczór...samotność jest najgorsza do zniesienia...Próbki pseudo literackie. Odsłona piąta

Są takie momenty, że zwyczajnie jest Ci źle...Chciałabyś wtedy żeby ten ktoś, kto jest Ci najbliższy był z Tobą ...żebyś w takim momencie nie czuła się sama. Wydaje Ci się, że to jest całkiem naturalne. Skoro twierdzi, ze kocha to przecież nie ma na myśli tylko dobrych momentów, tych kiedy jesteś radosna, szczęśliwa, zadowolona i cała w skowronkach ale zwłaszcza i przede wszystkim oczekujesz, że będzie z Tobą gdy jest Ci źle...Niestety, głupia sprawa, ale wtedy gdy Ciebie dopada chandra i jak nigdy potrzebujesz zainteresowania, Twój facet jest...zbyt zmęczony żeby znosić Twoje humory, pochylać się nad smutkami...Rozumiesz to, bo przecież napracował się dzisiaj wyjątkowo, ale i tak jest Ci przykro...Czujesz się samotna, porzucona, opuszczona...Jak to jest, myślisz? "Czy to ze mną jest coś nie tak bo jest mi źle w nieodpowiednim momencie ...czy może  w tym związku coś zgrzyta?"  W  życiu niestety nie ma tak żeby złe dni przychodziły wtedy kiedy je zapraszamy, ale zawsze ale to absolutnie zawsze, wtedy kiedy zupełnie nie jesteśmy na nie przygotowani...Niezła to próba...i sprawdzian dla dwojga...

niedziela, 18 czerwca 2017

Na deser babeczki bananowo-czekoladowe

Fot. B.C.
Zupa z soczewicy według Moniki na stałe zagościła w moim domowym menu. W chłodne dni sprawdza się idealnie. Dzisiaj, po raz drugi już, testowałam rozpływające się w ustach babeczki czekoladowo-bananowe, również z przepisu, który podyktowała mi Monika.  Mówię Wam, rozkosz dla podniebienia. Gościom tez smakowały. Tak sobie myślę, że moja kuchnia zdecydowanie zyskuje nową jakość dzięki cennym wskazówkom Moniki.

A oto przepis na czekoladowo-bananowe babeczki lub jak ktoś woli mufinki
Składniki:
2 jaja
100 gram cukru trzcinowego
cukier waniliowy
3 dojrzałe banany
0,5 kostki masła
260 gram mąki pszennej tortowej lub gryczanej
1 łyżeczka proszku do pieczenia
po pół tabliczki gorzkiej i mlecznej czekolady
Wykonanie:
  • masło rozpuścić w rondlu
  • banany obrać ze skórki i  rozgnieść widelcem na miazgę
  • czekoladę pokroić w kostkę
  • jaja, cukier i cukier waniliowy zmiksować na pianę, dodać rozgniecione banany i roztopione masło
  • wymieszać z mąką, proszkiem do pieczenia i czekoladą
  •  formę do mufinek  dobrze wysmarować masłem 
Masą wypełniać formę do 3/4 wysokości. Piec około 15-20 minut w temperaturze 160*C. Z porcji wychodzi od 12 do 18 babeczek.
Pięknie się prezentują ułożone na paterze i oprószone cukrem pudrem. Smakują obłędnie. Znikają błyskawicznie.

poniedziałek, 12 czerwca 2017

Nogi ze wsi a buty z miasta...może z Kołobrzegu? Notatki z podróży


Źródło ilustracji: nudze-sie.pl
Splot okoliczności najróżniejszych sprawił, że znalazłam się w ...Kołobrzegu. O urokach tego miasta słyszałam z ust wielu.  Już kilka lat temu pojawiła się u mnie chęć sprawdzenia naocznie, osobiście, własnymi zmysłami, prawdziwości owych opowieści . Do tej pory jednak jakoś się nie składało. Aż wreszcie, moje marzenie podróży  nabrało realnych kształtów. W środę 31 maja 2017 r. postawiłam stopę na ziemi kołobrzeskiej a konkretnie na betonowym peronie tamtejszego dworca PKP. Cóż...nie było to może królewskie powitanie. Przyjemna morska bryza okazała się przenikliwym wiatrem, który na dzień dobry polizał mnie zimnym jęzorem powietrza. Za to kolejne dni, obfitujące w zdarzenia, spotkania, przyjemności zatarły ten pierwszy chłód. Kołobrzeg jest wart poznania. To dzisiaj wiem na pewno! Każde miejsce odwiedzane po raz pierwszy jest jak nieprzeczytana książka, kusi, zachęca, obiecuje... Gotowa na przeczytanie pierwszej strony mojej książki pod tytułem "Kołobrzeg" weszłam do jadalni jednego z miejscowych sanatoriów. Przy czteroosobowym stole siedziała elegancka pani o przenikliwym spojrzeniu i nienagannym wyglądzie. Jej fryzura sprawiała wrażenie jakby przed sekundą ostatni raz musnęła ją ręka fryzjera, szyję  i prawą dłoń zdobiła oryginalna biżuteria.  Zatrzymałam spojrzenie na paznokciach pomalowanych na malinowo, wpatrując się w kwiatową aplikację na serdecznym palcu. Jedno spojrzenie wystarczyło żeby stwierdzić, że oto mam przed sobą prawdziwą DAMĘ. Obok niej siedział mężczyzna, wyprostowany jak struna, dystyngowany, z widocznymi śladami bujnej niegdyś czupryny i życzliwym spojrzeniu. DŻENTELMEN, dodać trzeba! Na widok tych dwojga nieznanych mi osób uśmiech rozjaśnił moją twarz. Powitana równie miłym uśmiechem z miejsca zostaję wciągnięta do rozmowy o... Kołobrzegu, mieście wyjątkowym, do którego chętnie się wraca. Pani Krystyna,  dowiedziawszy się, że jestem tu po raz pierwszy,  gładko przejmuje rolę mojej przewodniczki po atrakcjach miasta. Doskonale wie, bo wspólnie z mężem to sprawdzili,  gdzie podają najlepszy tort Sachera i aromatyczną  kawę, gdzie rybka smakuje najlepiej, gdzie muzyka porywa do tańca.. itd...itd... Chłonę  każdą informację z zaciekawieniem, próbując - na próżno - zapamiętać wszystko. Moja rozmówczyni przepiękną polszczyzną snuje barwną opowieść o miejscach, ludziach, smakach, tutejszych zwyczajach...Raczy mnie też ploteczkami z życia bywalców tego miejsca.  Wpatruję się w nią zafascynowana. Nieliczne luki w pamięci, dotyczące nazw, uzupełnia małomówny z natury mąż, pan Roman. Pani Krystyna i Pan Roman są małżeństwem od 58 lat! Oboje niedawno przekroczyli 80-tkę. Do jadalni wchodzą trzymając się za ręce. Mówią, że to dla utrzymania równowagi ale...nie wierzę im. Przez 5 dni, trzy razy dziennie dane mi było spotykać tę uroczą parę, równie wyjątkową jak sam Kołobrzeg. Przyglądałam się im, patrzyłam z jaką serdecznością się do siebie odnoszą. To para, która mimo upływu lat nadal się lubi! Niesamowite! Fascynujące!  Optymistyczne! Nie ukrywam, patrzyłam z zazdrością.  Panią Krysię nazwałam mistrzynią konwersacji. Nasze wspólne śniadania, obiady i kolacje trwały dużo dłużej niż reszty gości. Chyba nigdy wcześniej nie spotkałam kogoś, kto w sposób taktowny i z taką swobodą potrafiłby prowadzić konwersację. Można by sądzić, że potrawy były tylko  dodatkiem do rozmów jakie toczyły się przy stole. A były to rozmowy o najróżniejszym ciężarze gatunkowych, od poważnych rozważań na poważne tematy,  aż po błahostki codzienne...i samo życie. Dlaczego na małych palcach u stóp tak często robią się odciski? W czym tkwi sekret udanego i trwałego związku? Według teorii pani Krystyny odciski robią się wtedy gdy nogi ze wsi wchodzą w reakcję z butami z miasta. A tajemnica związku tak na prawdę nie jest tajemnicą, mimo że Pani Krystyna wyszeptała mi ją na ucho - "dbać o siebie a faceta trzymać krótko".  Ot i cała filozofia.
Drodzy Krystyno i Romanie! Warto było pojechać aż do Kołobrzegu, chociażby po to żeby Was poznać! Dziękuję! I mam nadzieję do zobaczenia kiedyś...w Kołobrzegu!

czwartek, 25 maja 2017

Zwykła niezwykła historia...piłką pisana!

Za piłką nożną nie przepadam. No chyba, że nasza narodowa reprezentacja gra ważny mecz...Piłka jest dla mnie jak balet, czasem mogę popatrzeć ale zupełnie się nie znam ani na jednym, ani na drugim. Dlatego gdy poproszono mnie żebym przeczytała historię o klubie sportowym, śmiejąc się w duchu, pomyślałam:  "gorzej nie można było trafić". Dzisiaj ogromnie się cieszę, że dane mi było ją przeczytać. Moje wrażenia po lekturze trafiły na okładkę. Nie ukrywam. Puchnę z dumy! Trzeba przyznać, że odważny z Pana gość, Panie Krzysztofie...żeby takiemu sportowemu  laikowi jak ja pozwolić się wypowiadać...i jeszcze publikować to na okładce...
Na początku było niewinne pytanie: przeczytałaby pani  tekst o klubie piłkarskim? Ale ja się nie znam na piłce nożnej! - Odpowiedziałam zgodnie z prawdą. I zaczęłam czytać...Już po kilku pierwszych zdaniach przepadłam. Zaczytałam się...zachwyciłam… Opowieść pana Krzysztofa Flisiaka pochłonęła  mnie bez reszty,  a moja własna wyobraźnia  przeniosła do miejsca, gdzie “w cieniu strzelistych topól rosnących wokół boiska przy bogucińskiej szkole” zapisywała się pierwsza karta historii BKS Bogucin. Krok po kroku poznawałam bogucińskie realia, fantastycznych ludzi, pełnych energii i pomysłów na ulepszanie otaczającej rzeczywistości, drżałam na myśl o załamaniu pogody, zaciskałam mocno kciuki podczas ważnych rozgrywek piłkarskich…
Autor jako pasjonat piłki nożnej - sam będąc w centrum wydarzeń - zdradza czytelnikowi  tajemnice, o których wie zapewne tylko garstka wtajemniczonych, a i tych pamięć z czasem zaciera się i gubi  fakty. Autor wciela się w rolę ambasadora drużyny i jednocześnie przewodnika po szalonych projektach - od pomysłu do realizacji. Robi to po mistrzowsku, pozwalając czytelnikowi poczuć się jak w kinie 5D na seansie z efektami specjalnymi.  
Fantastyczna, barwna  gawęda oparta na faktach - niby o sporcie - ale tak na prawdę o ludziach, ich pasji, determinacji i czymś co dzisiaj już ciężko spotkać - o chęci działania dla dobra wspólnego! Tę książkę polecam każdemu, nawet jeżeli - tak jak ja - nie ma nic wspólnego z klubem i niewiele z Bogucinem. Jest to opowieść o tym jak niemożliwe staje się możliwe! Dlatego warto po nią sięgnąć! Gorąco polecam!
O książce, tak od sera, pisze też Pani Zofia Abramek. Kolejna kobieta. Czyżby mężczyznom zabrakło słów?

niedziela, 30 kwietnia 2017

Zupa z soczewicy czyli Monika podpowiada

Fit. B.C.
Monika jest jak osobisty doradca smaków. Lubi eksperymentować z łączeniem produktów, jest zwolenniczką używania w kuchni świeżych ziół. Gdy potrzebuję inspiracji czy jakiejś odmiany w domowym menu Monika jest niezawodna.  Ostatnio zanotowałam jej przepis na zupę z soczewicy. Wykorzystała go dzisiaj moja córka przyrządzając tę zupę na obiad. Wszystkim bardzo smakowała. Gęsta, wyrazista w smaku, z wyczuwalnymi kawałkami soczewicy i pomidorów. Zniknęła błyskawicznie. Tym samym została wpisana do naszego domowego repertuaru zup.
 A oto przepis:
2 marchewki
2 cebule
2 ząbki czosnku
Pokroić i poddusić na oliwie, dodać liść laurowy. Dodać 1 litr wody, szczyptę  soli, 250 g soczewicy, uprzednio wypłukanej w zimnej wodzie, (Monika preferuje soczewicę zieloną, ja kupiłam czerwoną i taka została wykorzystana). Wszystko razem gotować około 30-40 minut. Następnie dodać puszkę pomidorów krojonych wraz z zalewą i 1 łyżkę koncentratu pomidorowego. Gotować jeszcze około 15 minut. Przyprawić zupę do smaku:  oregano, solą, pieprzem, papryką chili i przyprawą curry (Monika radzi zaopatrzyć się w tę z Lidla). Jeżeli ktoś lubi bardziej wyrazisty smak może dodać 1-2 łyżki octu winnego lub jabłkowego. Pogotować jeszcze chwilę tak aby soczewica była miękka.
Zupa jest prosta w przygotowaniu...wyjątkowa w smaku...Sprawdziłam! Sprawdźcie i Wy, mili czytelnicy!
Ps. Następnym razem będzie podana w postaci zupy krem z kleksem gęstej śmietany i listkiem oregano. Może też domowe grzanki by do niej pasowały? Niestety nie zdążyłam zrobić zdjęcia. Może następnym razem się uda...

środa, 12 kwietnia 2017

Sen o świętach. Próbki pseudo literackie. Odsłona czwarta!

Małe miasteczko na peryferiach świata. Dom na wzgórzu, otoczony ogrodem. A w nim dwoje mieszkańców, Ona (P) i On (M)! Na tyłach domu, ukryta za rozłożystym krzewem pigwowca, przycupnęła niewielka wędzarnia, świetnie wkomponowana w ogrodowy krajobraz. Wykonana z najwyższą starannością przez pana domu, testowana już kilkakrotnie i za każdym razem na nowo ulepszana. Święta wielkanocne tuż tuż...a to oznacza kolejny test dla przydomowej wędzarni. Mięsko już marynuje się w aromatycznej zalewie, codziennie troskliwą ręką M. obracane raz na "plecki", raz  na "brzuszek". Ona, podziwia w nim tę szczególną staranność, zanim się za coś weźmie dokładnie się do tego przygotowuje. Zanim na przykład zajął się  wędzeniem,  przewertował, przestudiował, przeanalizował, przeczytał wszystkie dostępne źródła, wskazówki, porady... Dopiero zaopatrzony w konkretną wiedzę rozpoczął testowanie.  Metodą prób i błędów dochodził do perfekcji. Wędzonka ma być idealna! Zwykł mawiać! M. twierdzi, że za  każdym razem jest lepsza ale do ideału jeszcze jej daleko a dla niej już ta pierwsza była pyszna. Ta zabawa sprawia mu przyjemność a pochwały mobilizują do ciągłego udoskonalania receptur, testowania metod, eksperymentowania z przyprawami...Ta niby prosta skrzynia, zwana wędzarnią, jest zaopatrzona w termometry, jest wymuskana jakby miała brać udział w konkursie piękności.  Na początku  trochę  ją złościło,  że tak dużo czasu poświęca na wędzone,  że niepotrzebnie tak się z tym ceregieli. Ale gdy dotarło do niej jakie to dla niego ważne żeby mięsko było idealnie wywędzone i wszystkim smakowało podczas wielkanocnego śniadania odpuściła. Teraz uśmiecha się tylko z pobłażaniem, całuje  z czułością kochaną gębę  i idzie do swoich zajęć. Ma co robić.

czwartek, 23 lutego 2017

Pączki

Fot. B.C.
Powiedział Bartek, że dziś tłusty czwartek, a Bartkowa uwierzyła, pysznych pączków nasmażyła... 
Dawno temu znalazłam przepis na pączki w jakiejś gazecie. Moje wcześniejsze, liczne próby z tymi, wyjątkowo opornymi słodkościami były opłakane. Dlatego bez większego entuzjazmu ale jednak postanowiłam dać sobie jeszcze jedną szansę i wykorzystać kolejny przepis...obiecując sobie, że to już ostatni raz!
A oto on! Przepis na pączki doskonały! Zwłaszcza dla tych co wirtuozami w kuchni może nie są ale lubią czasem " w garnkach pomieszać"... jak ja! Pączki z tego przepisu udają się absolutnie zawsze i w dodatku sa pyszne! Dlatego raz do roku, w ramach pielęgnowania tradycji, smażę je...do czego zachęcam każdego.

Składniki:
0,5 kg mąki
4 dkg drożdźy
5 zółtek
8 dkg cukru (ja daję 5 dkg)
8 dkg masła
1 szklanka mleka
płaska łyżeczka soli
1 łyżka spirytusu
powidła
1 kg smalcu do smażenia + 1-2 łyżki spirytusu
Sposób wykonania:
Drożdże wymieszać z 1 łyżką cukru, łyżką maki i ciepłym mlekiem. Pozostawić do wyrośnięcia. Gdy rozczyn podrośnie, dodać żółtka, cukier, spirytus, mąkę i starannie połączyć. Chwilę wyrabiać ciasto. Już po chwili przestanie uporczywie przyklejać się do rąk i ścianek naczynia.  Dodać roztopione masło. Jeszcze raz dokładnie wyrobić ciasto i odstawić w ciepłe miejsce do wyrośnięcia. Następnie formować pączki, nadziewając je ulubioną marmoladą, serem, czekoladą...według upodobań. Ja wycinam szklanką kółka, nakładam odrobinę marmolady, sklejam i pączek gotowy. Znowu poczekać aż pączki trochę wyrosną.  W garnku roztopić tłuszcz wraz ze spirytusem i do gorącego wkładać pączki. Smażyć z obu stron po 2-3 minuty, tak aby powstały złociste kule. Wyjmować łyżką cedzakową na ręcznik papierowy aby odsączyć z nadmiaru tłuszczu.
Posypać cukrem pudrem i wanilią lub polukrować.
Z tej porcji wychodzi 35 pączków

niedziela, 5 lutego 2017

Encyklopedia i przemijanie

Dorastałam w czasach kiedy były pieniądze ale nie można było nic kupić. Sklepy świeciły pustkami. Dosłownie na wszystko trzeba było urządzać polowania. Mężczyzna wracający do domu z kilkoma rolkami papieru toaletowego w oczach rodziny urastał do rangi  bohatera! A teraz? Co musi zrobić współczesny facet żeby zyskać aż takie uznanie? Ale ja nie o tym chciałam...rzecz ma być nie o bohaterach lecz o...No właśnie?
Dorastałam w małym miasteczku na Lubelszczyźnie z jedną główną ulicą,  domem towarowym, piekarnią  i jedną księgarnią. Żeby móc kupić wymarzoną książkę trzeba było mieć nie lada "chody" u pań księgarek. Niestety moi rodzice takiej mocy nie mieli.  W Lublinie za to mieszkała  Ciocia Wanda, siostra Taty. Czasem jeździłam do niej w odwiedziny. Wspominam te wizyty z wielkim sentymentem. Za każdym razem brałam z półki  Encyklopedię PWN, wielką i ciężką księgę, oprawioną w płótno. Uwielbiałam poznawać zawarte w niej hasła. Ciocia patrzyła na mnie z uśmiechem. Domyśliła się, że marzę o takiej... Powiedziała, że kiedyś będzie moja. Nie mogłam się doczekać kiedy to nastąpi. Aż w końcu, gdy już zaczynałam tracić nadzieję, Ciocia przywiozła mi wymarzoną Encyklopedię PWN. To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu a Encyklopedię mam  do dzisiaj. Stoi na honorowym miejscu choć wiele haseł jest już nieaktualnych. Z Ciocią poznawałam Lublin. To z nią pierwszy raz byłam w najprawdziwszej kawiarni. To ona pokazała mi zakrystię akustyczną w Katedrze Lubelskiej. To było przeżycie! Ciocia stała w rogu wielkiego pomieszczenia i szeptała do mnie a ja stojąc w przeciwległym kącie słyszałam co ona do mnie mówi!  Razem przemierzałyśmy uliczki Starego Miasta. Ciocia dzieliła się ze mną tym co na temat historii miasta wiedziała, a wiedziała sporo. Uwielbiałam legendę o czarciej łapie. Opowiadała mi ją wielokrotnie. Razem byłyśmy też w skansenie. To był taki nasz rytuał. Przyjeżdżałam do Lublina w niedzielę, odwiedzałam Ciocię, a ona miała już gotowy plan rozmaitych atrakcji na cały dzień. Dzisiaj myślę sobie, że moja miłość do książek, otwartość rodziców, którzy pozwalali na wiele i Ciocia właśnie, rozbudziły we mnie pasję odkrywania nowych miejsc, poznawania historii, szukania smaków. Ciocia robiła fantastyczny sernik na zimno z polewą czekoladową. Niektóre epizody z Jej udziałem  głębiej zapadły w pamięć, inne zatarły się pod wpływem czasu. Ciocia dużo podróżowała. Z każdej podróży przywoziła fantastyczne prezenty dla mnie i mojego brata. Pamiętam  lalkę, najpiękniejszą jaką kiedykolwiek miałam, której zazdrościły mi wszystkie dzieciaki. Lala mówiła "mama", stawiała drobne kroczki gdy prowadziło się ją za rączkę, zamykała oczy gdy układało się ją do snu. Mój brat wtedy dostał karabin na baterie, który strzelał i świecił przy tym. To był hit! Gdy wszystko w naszym kraju było w tonacji szarości, ciocia przywoziła z zagranicznych wojaży bajecznie kolorowe ubrania.  Żałuję, że tak mało czasu z nią spędziłam. Ostatnie lata były trudne, postępująca choroba nie dała nam szansy...
Jutro po raz ostatni zobaczę moją Ciocię...Nie powiem jej "żegnaj" bo w mojej pamięci i sercu pozostanie na zawsze... Dziękuję Ci, Kochana Ciociu Wando!

poniedziałek, 23 stycznia 2017

Przyjemna zwyczajność z tartą pomarańczowo-jabłkową i delikatną nutą wanilii

Sobotnie popołudnie, pierwsze w tym roku wolne od obowiązków zawodowych. To chyba przychodzi z wiekiem, że człowiek zaczyna doceniać czas spędzony w domowym zaciszu na zwykłych, prozaicznych czynnościach. Naszło mnie na kulinarne eksperymenty. Chciałam żeby to było coś z pomarańczą...Tarta! Mój syn skwitował te moje zapędy jednym słowem nasączonym dezaprobatą: znowu? Niezrażona realizowałam swój plan...
Fot. B.C.
Nazwałam ją tartą pomarańczowo-jabłkową z delikatna nutą wanilii
Ciasto:
0,5 kostki masła
1 szklanka mąki
1 jajo
4 łyżeczki cukru pudru
0,5 łyżeczki proszku do pieczenia
cukier waniliowy
Wszystko razem zagniotłam. Schłodziłam w lodówce. Jak nie ma czasu na czekanie to spokojnie można ten krok pominąć. Sprawdziłam to i nie wydaje mi się żeby smak tarty na tej oszczędności czasu ucierpiał.
Ciastem wylepiłam formę do tarty. Upiekłam na jasnozłoty kolor. Ciasto jest cienkie więc pieczenie trwa kilka minut. Trzeba uważać żeby nie przedobrzyć i nie przypalić ciasta.
Krem waniliowy:
Budyń waniliowy ugotowałam według przepisu na opakowaniu. Jeszcze gorący wylałam na ciasto.
Masa jabłkowo-pomarańczowa
3-4 jabłka (najlepsze szare renety ale mogą być inne niezbyt słodkie) obrałam ze skórki, starłam na tarce o grubych oczkach
2 pomarańcze, obrałam ze skórki i pokroiłam w kostkę
1 łyżka masła lub 50 ml wody
galaretka pomarańczowa
Jabłka i pomarańcze uprażyłam w rondlu na maśle i odrobinie wody (Cała operacja trwała ok. 10 min. na wolnym ogniu). Wsypałam suchą galaretkę. Mieszałam aż się rozpuścła.
Tak przygotowaną masę wyłożyłam na krem waniliowy.
Całość zalałam  galaretką pomarańczową, rozpuszczoną w 1,5 szklanki wrzątku.  Oczywiście uprzednio wystudzoną i lekko tężejącą.
Gotową tartę wstawiłam do lodówki.
Moim zdaniem powstał fantastyczny deser, lekki, mało słodki...i efektowny.
       Przyjemność eksperymentowania w kuchni to tylko jedna strona medalu. W trakcie przygotowywania tarty okazało się, że w domowych zasobach nie ma wanilii...ani cukru waniliowego. Cóż robić? Biec do sklepu jakoś mi się nie chciało. Pobiegłam więc, do sąsiadów. Kiedyś to było naturalne, że gospodynie wspierały się wzajemnie w takich sytuacjach. Była to doskonała forma podtrzymywania sąsiedzkich relacji i jednocześnie okazja do spotkania i rozmowy. Dzisiaj ta forma kontaktów już prawie całkowicie zanikła. A szkoda! Łatwiej jest nam korzystać z FB czy innych portali społecznościowych niż rozmawiać patrząc w oczy.



piątek, 6 stycznia 2017

Tarta czyli pomysł na...

Ostatni, z trudem uratowany, kawałek tarty...
W kawiarence, w której pracuje moja przyjaciółka, od niedawna serwują zapiekankę z kurczakiem, suszonymi pomidorami i serem feta...Wszystko zapieczone pod żółtym serem. Jest to tak pyszne, że czasem gdy głód mnie dopada w pracy - zamawiam! A ponieważ od lata jestem wielbicielką tart to zachciało mi się smak suszonych pomidorów, kurczaka i sera zamknąć w formie do tarty. Dotychczas eksperymentowałam z tartami na słodko. Teraz przyszedł czas na zmianę smaków. Jak na zawołanie na jednym z ulubionych blogów o gotowaniu pojawił się przepis: http://www.krolestwogarow.pl/2016/12/tarta-z-suszonymi-pomidorami.html
Skorzystałam z podanego tam przepisu na ciasto. Rewelacyjnie kruche...niemal doskonałe.
Nadzienie spreparowałam takie oto:
- pierś kurczaka pokroiłam w kostkę i usmażyłam na niewielkiej ilości oleju w przyprawie do złocistego kurczaka
- pomidory pokroiłam w paski
- ser feta w kostkę (1/2 opakowania)
Ułożyłam tak przygotowane składniki na podpieczonym wcześniej cieście, posypałam żółtym serem,  startym na tarce o grubych oczkach i wstawiłam do piekarnika żeby ser się rozpuścił.
Podałam z domowym pomidorowym "sosem do wszystkiego", przygotowanym jesienią w sezonie pomidorowo-paprykowym. Mniam...Na dowód mam tylko zdjęcie ostatniego kawałka...(bez sosu).