Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 30 lipca 2015

Drobiazgi

Drobiazgi w postaci: miłych gestów, drobnych czynności, zdarzeń, słów, uśmiechów...szarość dnia zamieniają w kolorowy wachlarz...stanowią treść życia, dodają barw a codzienności nadają smaku...

czwartek, 23 lipca 2015

Jabłoń, odmiana przez przypadki. Rzecz o poszukiwaniu centrum świata na lubelskiej prowincji!

Mianownik (kto?co?) Jabłoń
Dopełniacz (kogo? czego?) Jabłonia 
Celownik (Komu Czemu? ) Jabłoniowi 
Biernik (kogo?co?) Jabłoń 
Narzędnik (z kim? z czym?) z Jabłoniem 
Miejscownik (o kim? o czym?)  o Jabłoniu
Wołacz (o!) Jabłoń!

Śpieszę z wyjaśnieniem, że na lekcjach języka polskiego uważałam, odmianę rzeczowników przez przypadki opanowałam celująco. Myślę, że moje polonistki, zarówno z podstawówki jak i liceum bez oporów poświadczą moją wiedzę w tym zakresie. Jabłoń, o którym piszę to nie jest drzewo owocowe chociaż powiązania z drzewem ma! Ten Jabłoń, w odróżnieniu od tej jabłoni, jest nazwą miejscowości, będącej siedzibą gminy, w województwie lubelskim, powiecie parczewskim. Początek mojej fascynacji Jabłoniem przypada na dzień 13 maja  2015 r. W tym dniu uczestniczyłam w Forum Bibliotekarzy, organizowanym przez WBP im. H. Łopacińskiego w Lublinie.Tam obejrzałam prezentację z komentarzem Dariusza Łobejko, wójta gminy Jabłoń. Pamiętam jak z każdym słowem "faceta w garniturze" (tak na swój własny użytek nazwałam pana wójta bo zwyczajnie nie dosłyszałam nazwiska) szczęka mi opadała coraz niżej z...niedowierzania, zachwytu i...zazdrości. Bo oto, w sercu niewielkiej (niespełna 5 tys. mieszkańców) gminy zobaczyłam centrum świata - trzykondygnacyjny budynek, z przestrzenią dla szeroko pojętej działalności kulturalnej, zaaranżowaną, nie dość że gustownie i ze smakiem, to jeszcze nowocześnie i funkcjonalnie. Od razu chciałam jechać do Jabłonia żeby na miejscu skonfrontować opowieść z rzeczywistością...Oczywiście nie omieszkałam swojego pragnienia publicznie wypowiedzieć. Trochę to trwało nim okazja sama się nadarzyła. Powiatowa Biblioteka Publiczna w Lublinie zaprosiła bibliotekarzy, w tym mnie, na wizytę roboczą właśnie do Jabłonia! Rzeczywistość okazała się jeszcze bardziej niebezpieczna dla mojej szczęki, która znowu niebezpiecznie zaczynała opadać...z wrażenia, rzecz jasna!  A pana wójta zwyczajnie nie poznałam, w dżinsach, z pourlopową opalenizną, wyglądał jak młody chłopak czy zwykły czytelnik, który wpadł do biblioteki po książkę a nie jak najwyższa władza w gminie! I tylko energia pozostała niezmienna! A jabłoń, jako drzewo owocowe, pojawiała się w różnych okolicznościach, pod różną postacią, nawet w wyglądzie krzeseł... Do Jabłonia warto "zabłądzić", zajrzeć do "centrum świata" czyli Gminnej Biblioteki Publicznej; poszukać śladów bytności rodu Zamoyskich, a zwłaszcza Augusta Zamoyskiego, znanego rzeźbiarza; w miejscowym muzeum posłuchać barwnych  opowieści pani Basi, kustosza muzeum, która o historii Jabłonia wie wszystko; pospacerować  po miejscowości, w której czas zdecydowanie nieco wolniej płynie, a przy okazji uciąć sobie miłą pogawędkę z przesympatycznym i bardzo kontaktowym gospodarzem gminy.



 Fot. Agnieszka Zagajewska




sobota, 11 lipca 2015

Życzliwość uskrzydla

Wstałam z bólem głowy rozsadzającym czaszkę. Siłą woli zmusiłam się do działania, no bo przecież jest sobota, wolny dzień, trzeba, choćby nie wiem co zacząć nadrabiać domowe zaległości,  nagromadzone w ciągu minionego tygodnia. Zaczęłam od zakupów...Gdy wyszłam ze sklepu z siatami pełnymi różności okazało się, że mam problem...kapeć... Telefon do syna - głuchy, kto by o 10 rano odbierał...parking szczelnie wypełniony autami... nawet nie bardzo było jak rozłożyć lewarek...Machnęłam ręką,  poszłam dokończyć zakupy...gdy wróciłam parking opustoszał nieco...Zrezygnowana zaczęłam wyciągać z bagażnika potrzebne rzeczy...co niektórzy popatrzyli na .sierotkę z kluczem do kół w ręku i...szli dalej...nikt jakoś nie rzucał się na pomoc...ech! Świat, zwłaszcza ten męski, schodzi na psy, pomyślałam i zabrałam się do pracy...Podszedł pan z ochrony, ubrany w białą koszulę, krawat i spodnie w kancik...przyniósł  rękawice...i pomógł...ot tak, choć wcale nie musiał! Odetchnęłam z ulgą...mimo że sama  potrafię zmienić koło... Moja poranna niedyspozycja gdzieś się ulotniła, zapewne przepędzona uśmiechem i zwykłą ludzką życzliwością,  humor wrócił wraz z energią do działania... Dzięki temu zdarzeniu odkryłam ciekawą prawidłowość...I to jest właśnie ta prawidłowość zawarta w tytule...otóż okazuje się, że życzliwość ludzi wokół dodaje mi skrzydeł! Wtedy już nawet człowieczek, który autem marki Fiat 126 p koniecznie chciał zaparkować tuż obok, nie był w stanie popsuć mi humoru. Nie obeszło mnie nic a nic to, że ów jegomość nerwowo naciskał klakson bo przeszkadzały mu moja osoba i akcesoria niezbędne przy zmianie koła, mimo że dwa stanowiska dalej było aż dwa wolne miejsca parkingowe. Za to kłaniam się nisko Panu z ochrony Okręgowej Spółdzielni Mleczarskiej w Bychawie,  który pracował w sobotę 27 czerwca 2015 r.! A Dyrekcji firmy i szefowi ochrony gratuluję doboru pracowników.

poniedziałek, 6 lipca 2015

Zaskoczona brakiem uprzejmości w Jakubowej Izbie

Żeby talerz z gotową do spożycia potrawą mógł stanąć przed kimkolwiek,  klientem restauracji, domownikiem, potrzeba czasu...wiem to i rozumiem...Nie mieści mi się w głowie natomiast fakt, że w restauracji -  nie byle jakiej bo rekomendowanej przez miesięcznik Forbes jako  "Najlepsza karczma w Polsce 2013 r." - na  szklaneczkę napoju chłodzącego trzeba czekać pół godziny (z zegarkiem w ręku). Ale po kolei...5 lipca 2015 r. w niedzielę podróżowaliśmy we troje, ponad 30 stopniowy upał nie był w stanie popsuć nam humorów. Tylko głośne burczenie dające się słyszeć z różnych części auta przypominało, że czas się zatrzymać na popas...Na trasie Warszawa-Lublin, przed Rykami jest miejscowość o nazwie Niwa Babicka, a tam  swojska karczma Jakubowa Izba ... Mieliśmy dobre wspomnienia z tego miejsca. Przed rokiem, dwukrotnie zatrzymywaliśmy się tutaj na posiłki, raz na śniadanie a innym razem na kolację. Swojskie wnętrza, przemiła obsługa i smaczne jedzenie utkwiły w pamięci. Do takich miejsc chętnie się wraca...Tym razem to nie był ani udany ani tym bardziej miły powrót...Kelnerka bardzo się o to postarała.  Zamówiłam grilowaną pierś kurczaka, ziemniaczki opiekane, mizerię i perłowy napój.  Kelnerka zaprosiła mnie do skorzystania z barku sałatkowego, twierdząc że tam też znajdę mizerię. Kolega wybrał z karty karkówkę grilowaną w sosie borowikowym i zsiadłe mleko; koleżanka tylko zsiadłe mleko, najwidoczniej nie była głodna...Dopiero później okazało się, że miała nosa! Po kilku minutach ta sama kelnerka przyniosła sztućce w koszyku i talerzyk dla mnie na mizerię, gestem wskazała barek sałatkowy. Udałam się we wskazanym kierunku dzierżąc w dłoniach talerzyk...moim oczom ukazał się żałosny widok, w lodówce, na dnie jednego z bemarów (pojemników na sałatki), w którym sądząc po śmietanowym płynie na dnie powinna być mizeria na próżno szukałam  plastrów ogórka...inne bemary z resztkami kapusty niemal wołały "umyj i napełnij mnie!". Po jakimś czasie owe błagania dotarły również do obsługi. Wróciłam nieco zirytowana do stolika. Seria dowcipów, opowiedzianych na przemian przez Dorotę i Roberta, rozpędziła na cztery wiatry drobne rozdrażnienie. Postanowiłam zamienić  mizerię na bukiet warzyw. Sporo czasu upłynęło zanim coś zaczęło się dziać wokół naszego stolika...Inna kelnerka przyniosła zamówione przez naszą trójkę dania... Najwidoczniej miałam kulinarnego pecha...zamiast grilowanej piersi, przyniesiono mi panierowaną...zaprotestowałam, więc pani bez słowa zabrała danie...Tym razem niemal błyskawicznie, jak spod ziemi, tuż przede mną  wyrosła kelnerka przyjmująca zamówienie, z kamienną twarzą i świętym oburzeniem w głosie powiadomiła mnie, że zamówiłam pierś panierowaną bo ona tak usłyszała...a jak chcę grilowaną to będę musiała  poczekać 20 minut.  W takim razie trudno, zjem pierś panierowaną, powiedziałam. Nie jestem przecież człowiekiem konfliktowym i nie będę dziewczynie robiła kłopotu no bo co ona zrobi z tym daniem? Równie błyskawicznie i bez słowa, (a jakże! taki widać styl kelnerski!), talerz z nieszczęsną piersią  wylądował przede mną... i tylko do pleców kelnerki zdążyłam wymamrotać ironiczne, "dziękuję i przepraszam" zaś pytanie  "a co z zamówionym napojem? "  zawisło gdzieś pod sufitem... Minęło kolejnych kilka minut zanim napełniona szklanka wylądowała, bynajmniej nie przede mną, tylko na środku stołu...Znowu bez słowa...Generalnie jestem spokojnym człowiekiem, nie robię problemów dla zabawy, nie czepiam się, staram się brać poprawkę na zwykłe ludzkie zmęczenie. Fakt, w tym dniu klientów było sporo a więc i obsługa miała prawo być zmęczona. A mnie zachciało się  wraz z przyjaciółmi miło spędzić czas w wyjątkowym  miejscu, posilić się, ugasić pragnienie i na koniec zostawić pieniądze...Zapewniam, że nie będziemy się więcej naprzykrzać, w najbliższym czasie nawet siłą nie damy się tam zaciągnąć...A szkoda! Moi przyjaciele zgodnie orzekli, że pomijając cała resztę przynajmniej zsiadłe mleko było pyszne ( 4 zł. za filiżankę), niemal jak u babci na wsi. Z żalem stwierdzam, że ja go nie próbowałam więc mnie pozostał niesmak związany z bylejakością obsługi.