Łączna liczba wyświetleń

sobota, 30 września 2017

Lubię dobrze zjeść. Około kulinarne opowieści

Źródło: fanex.pl
Iwonicz Zdrój, miasteczko uzdrowiskowe na Podkarpaciu, z rozsianymi tu i tam ośrodkami sanatoryjnymi, pensjonatami, restauracjami, sklepikami. Położone w dolinie, otoczone malowniczymi wzgórzami z gęstą siatką wytyczonych szlaków i oznakowanych ścieżek spacerowych. Jest tu wszystko czego potrzebuje turysta lub kuracjusz do wypoczynku czy zregenerowania sił.  Moja przygoda w tym miejscu rozpoczyna się w jadalni jednego z tamtejszych sanatoriów. Obsługa prowadzi mnie do stolika nr 19. Zajmuję miejsce obok chłopaka, mężczyzny, wiek - na oko trudny do określenia. Niestary, przystrzyżony  na jeża, z lekko zarysowanym  brzuszkiem widocznym pod koszulką. Ot, zwyczajny facet o nienachalnej urodzie, jakby powiedziała niezapomniana Maria Czubaszek. Oprócz mnie przy stole siedzi jeszcze pięć innych, obcych dla siebie osób.  Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, każdy dokonuje ukradkowej  lustracji otoczenia. Facet obok ma na imię Piotr, dalej siedzi „młody”, tak go tu nazywają, dalej  Maria. Piotr z Marią zaczynają żartować ze mnie, twierdząc że będę obiektem awansów starszych panów, których żartobliwie nazywają suwakami. Sprawdzają w ten sposób moją reakcję. Patrzę w ich rozbawione gęby i…śmieję się razem z nimi. Piotrek targa mi fryzurę w taki sposób jak się  to czasem robi małym dziewczynkom. Lody zostały przełamane. Atmosfera przy stole rozluźnia się. Jakoś tak  bywa, że z jednymi ludźmi bardzo szybko nawiązujemy fajną relację, tak jak z Marią i Piotrem, a z innymi zupełnie nam to nie wychodzi. Kolejne spotkania przy stole w jadalni, krótkie rozmowy gdzieś pomiędzy i nowe fragmenty  informacji  dokładane każdego dnia, pozwalają ułożyć coraz bardziej wyraźny obraz.
Lubię przyglądać się ludziom. Patrzeć jak się zachowują, jakie gesty wykonują, jak się poruszają w nowych dla siebie sytuacjach, w nieznanym wcześniej otoczeniu, wśród nieznajomych osób. To też sprawdzian dla mnie samej…Na początek przyglądam się Piotrowi, potem Teresie, Zosi i Januszowi.

Łeb na karku
Można by powiedzieć, prawdziwy mężczyzna: wybudował dom, posadził drzewo i spłodził syna. Ma też 2 córki. Jego miejsce na ziemi, z którym jest związany od zawsze to niewielkie miasteczko na Lubelszczyźnie, ulokowane malowniczo nad rzeką Świder. Tutaj, Piotr, jako podlotek łowił z kolegami kiełbie. Teraz łowi je w swoim własnym stawie, w którym pływają też okonie, karpie, liny. Na dużej działce, nieopodal stawu stoi dom. W części gospodarczej dumnie przechadzają się gęsi garbonose, kaczki i kury. W sadzie rosną drzewa owocowe, wiśnie, czereśnie, jabłonie. Zebrane w  ogrodzie jabłka, uprażone i zamknięte w słoikach, zimą stanowią podstawę do wypieku szarlotki. Tutaj też jest centrum dowodzenia i działania, które zapewnia rodzinie środki do życia czyli rodzinna  firma handlowa. Piotr nigdy nie rozstaje się z telefonem, na jego dźwięk, z kpiarza i psotnika błyskawicznie zamienia się w kompetentnego handlowca i  doradcę klienta. Operatywny z Ciebie facet – chwalę go. Zaradny - poprawia mnie! Coś w tym jest. Sprawia wrażenie jakby nie było dla niego rzeczy niemożliwych. Część do mojego auta, której szukałam kilka miesięcy znajduje w …kilka minut! To też taki pomysłowy Dobromir, chodzące potwierdzenie powiedzenia „potrzeba jest matką wynalazków”. Żeby zrobić coś fajnego nie potrzebuje gadżetów, wynalazków, cudów techniki. Tak jak jego mama potrafiła przyrządzić z niczego coś pysznego tak i on z niczego potrafi zrobić coś! Żeby upiec rybę właśnie złowioną wystarczy mu nóż do jej wypatroszenia, sól, pieprz, które zawsze wozi ze sobą, zwykły patyk i trochę chrustu na ognisko. Ta zaradność przenosi się na inne sfery życia. Pomysły rodzą się w jego głowie jak grzyby po deszczu. Handel z Chinami-czemu nie? Przeprowadzka do Australii – jaki to problem? Biznes w Anglii – dziecinna igraszka. Ot, prosty chłopak z małego miasteczka, bez dyplomów wyższych uczelni, bez bogatych rodziców, którzy ustawiliby syna w życiu. Zastanawiam się, jak on to robi, że ma czas na wszystko, na wyciskanie ciężarów żeby zachować sprężystość – bo to działa na kobiety – śmieje się szczerze, na eksperymenty kulinarne, na pasje łowieckie, na wędkowanie, na spotkania z przyjaciółmi i wiele innych poza zawodowych zajęć. Może jego doba jest bardziej elastyczna?
Wspomnienie Piotra  
Taty prawie nie pamiętam. Zmarł gdy miałem 9 lat. Zostaliśmy sami z mamą, ja i siostra. Mama była typem 5-minutówki. Wybuchała i za chwilę emocje opadały i  już było dobrze. Dostarczałem mamie sporo powodów do wybuchów,  miałem mnóstwo  dziwnych pomysłów – wspomina Piotr, zapatrzony w niewidoczny punkt na ścianie. Mama dużo pracowała. Dzieci często musiały radzić sobie same. Lata 80. XX wieku to były trudne czasy. Kto przeżył ten pamięta kilometrowe kolejki po wszystko. Mama potrafiła wyczarować coś z niczego. Gotowała pyszne pyzy albo takie kluski ziemniaczane, nazywane sińcami. Okraszone skwarkami były pyszne. To ona nauczyła mnie gotować. Smażyła takie placki, podobne do naleśników ale grubsze. Nie były to ani racuchy ani placki na sodzie – uprzedza moje pytania. Mimo wielu prób, nie potrafię ich odtworzyć a mamy już nie ma. Za to jajecznicę według jej przepisu przyrządzam do dzisiaj.
Jajecznica Mamy
Zaczynamy od pokrojenia słoniny (lub boczku) w drobną kostkę. Na patelni wytapiamy z niej skwarki. Nadmiar tłuszczu odlewamy. Trzeba żeby na patelni poza skwareczkami zostało około 1 łyżki tłuszczu. Do naczynia wybijamy dwa jaja, dodajemy 1 szklankę mleka, 1 łyżkę maki, sól i świeżo zmielony pieprz do smaku. Wszystko razem trzeba dokładnie wymieszać i wlać na rozgrzaną patelnię. Smażyć mieszając leniwie łopatką aż do uzyskania właściwej konsystencji. Tak jak lubimy.
Nigdy o takiej nie słyszałam. Wypróbuję recepturę jak wrócę do domu.
Droga do serca kobiety
Mówią, że droga do serca mężczyzny prowadzi przez żołądek. To stereotyp, mit, który u progu jesieni 2017 skutecznie obalamy, udowadniając że to też prosta droga do serca...kobiety. Pierwsze wcielenie Piotra odsłania jego pasje łowieckie. Kiełbasa z dzika, upolowanego w lasach gdzieś na Lubelszczyźnie. Przygotowana z najwyższą starannością i wywędzona w przydomowej wędzarni według jego własnego projektu. Podsuszana na słońcu. Każdego dnia o innym, coraz bardziej doskonałym smaku – wprawia mnie w zadziwienie. Nie popsuła się, nie zaśmierdziała, nie spleśniała. Jak to? Przeciwnie – im dłużej przebywała poza lodówką, tym była lepsza. Do wódeczki  była wręcz idealna! Oblizuję się na samo wspomnienie. Nader rzadko mam przyjemność posmakowania dań z dziczyzny. Pamiętam pieczony udziec z dzika i sarny, którym raczyli nas myśliwi podczas jednego ze spotkań z  bychawskim Molem w barze u Saszy nad zalewem Podzamcze. Słucham zauroczona opowieści o sztuce wędzenia. Okazuje się, że trzeba mieć sporą wiedzę, umiejętności i doświadczenie żeby z wędzarni wyjąć mięsiwo, na widok którego ślinka napływa do ust a nie zwęgloną podeszew. Jakim drzewem opalać wędzarnię? W jakiej temperaturze i jak długo? Od tego wszystkiego zależy efekt końcowy. Apetycznych kulinarnych opowieści o pozyskiwaniu soku z brzozy, o kiszeniu ogórków w studni, o wędzeniu i komponowaniu najróżniejszych smaków mogłabym słuchać bez końca.
Kucharza-amatora wariacje na tematy kulinarne
Jakie danie można przygotować mając do dyspozycji nóż, talerzyk, szklankę i kieliszek oraz sól i pieprz? Logika nakazuje stanowczo stwierdzić, że nic się nie da zrobić. Można jedynie wbić zęby w ścianę i wyobrażać sobie smak…np. tatara. Czyżby? Tymczasem do pokoju wpada roześmiany Bogdan?
- Masz prawo jazdy, pyta bez wstępów?
– Mam, odpowiadam mechanicznie.
- To ubieraj się, jedziemy na zakupy. Piotr zrobi nam tatara! Bogdan wciska mi do ręki kluczyki i listę potrzebnych produktów: danie tatarskie lub tatar wołowy (czyli porcja zmielonego mięsa, najlepiej z Krainy Mięs), 2 jaja, przyprawa do zup maggi, 2 cebule, olej oraz pieczywo i prawdziwe masło.
Raz w życiu zdarzyło mi się zajadać tatarem. Było to kilka lat temu a jego smak pamiętam do dzisiaj. Następne próby testowania tego dania dla wyrafinowanych smakoszy kończyły się dla mnie uczuciem niesmaku. Aż do tego  wrześniowego dnia. Zostałam zaproszona na degustację. Już przed drzwiami poczułam zapach cebuli. Nie wiedziałam czego mam się spodziewać. Wzięłam mały kęs do ust. Rozsmarowałam na języku i podniebieniu…Niemal usłyszałam jak moje kubki smakowe wzdychają z  zadowolenia.  Tatar, przygotowany w spartańskich warunkach, podany w najprostszy sposób smakował doskonale. Zaryzykuję nawet twierdzenie, że przebił smak zapamiętany przeze mnie przed laty. Trzeba było mnie niemal siłą odrywać od talerza. Ciemne pieczywo posmarowane prawdziwym masłem z nałożoną porcją tatara! Pycha!
Zanotowałam sposób przyrządzania żeby nic mi nie umknęło.
Tatar według Piotra
Mięso, cebulę, pokrojoną w cieniuteńkie paseczki (połówkę cebuli naciąć wzdłuż kilka razy, kroić ostrym nożem najcieniej jak się da) , żółtka, olej (sporo oleju, tak żeby przykrył mięso) – dokładnie wymieszać widelcem. Ma wyjść gładka, jednolita masa. Doprawić solą, świeżo zmielonym pieprzem, maggi. Odstawić do lodówki do przegryzienia składników. 
My nie czekaliśmy. Nie byliśmy w stanie.
Jestem pod ogromnym wrażeniem wiedzy, kulinarnej intuicji, wyczucia smaku a nade wszystko pomysłowości…Żeby golonkę przygotowywać w czajniku elektrycznym trzeba mieć fantazję! Co tam golonka. Żurek na wędzonce z dodatkiem białej kiełbasy ze wspomnianego czajnika to był dopiero hit! Tak dobrego żurku nigdy nie jadłam!!!
W kuchni i spiżarni
W ich domu są trzy zamrażarki. Wypełnione niemal po brzegi. Iwona, żona Piotra kpi, że zachowuje się jakby szykował się na wojnę.  A on nie umie inaczej. Jak przygotowuje wędzone: kiełbasy, szynki, boczki, słoninę i inne rarytasy to od razu większą ilość. Część rozdaje rodzinie i przyjaciołom, część zostaje zjedzona na bieżąco, reszta ląduje w zamrażarce. Gdy jest potrzeba lub przychodzi na coś smak wystarczy tylko rozmrozić. Iwona jest z zawodu kucharką. Jej mąż amatorem. Czasem dochodzi między nimi do spięć gdy on wtrąca swoje uwagi gdy ona gotuje. Szybko jednak zostaje spacyfikowany i przepędzony z kuchni. Ona natomiast wychodzi z kuchni gdy on przyrządza jajecznicę swojej  mamy. Potrafią też wspólnie tworzyć  smaki,  łączą wtedy jej wiedzę z jego intuicją i wyczuciem smaku, np. gdy lepią pierogi, ona robi świetne ciasto a on przygotowuje najlepszy farsz pod słońcem. Ogórki kiszą w małych beczułkach, które przechowują w studni.
Janusz i smak wolności
Zwrócił moją uwagę gdy przechodząc obok pewnej pary z pieskiem ubranym w twarzowy kubraczek  powiedział coś o „koleżance małżonce”, która miała podobnego czworonoga.  Spodobało mi się takie określenie żony, pomyślałam, ciekawy gość! Jakież było moje zdziwienie gdy następnego dnia w jadalni usiadł przy tym samym stoliku co ja. Wysoki, z bujną, mocno posiwiałą czupryną i wąsami. Ubrany w dżinsy, koszulkę z napisem Harley-Davidson, gruby łańcuch na szyi i takież dwa na prawym nadgarstku. Dojrzały facet, z doświadczeniem i ciekawością zapisaną w przenikliwym spojrzeniu. Rozglądał się wokół niby  od niechcenia ale jego bystre oko rejestrowało wszystko, nawet najmniejszy szczegół. Urzekł mnie barwą głosu, swobodą w zachowaniu i  zdrowym podejściem do życia.  I znowu kolejne spotkania przy stole stały się pretekstem do poznawania siebie nawzajem. Już we trójkę przyrządzaliśmy tatara i śledzie z suszonymi pomidorami bo akurat takie za mną chodziły od dawna. Wokół stołu fajnie się gada. Motocykle w życiu Janusza były od zawsze. To taki jego wentyl bezpieczeństwa. Jak codzienność staje się nie do zniesienia, pakuje torbę, wsiada na motor i jedzie…przed siebie, bez planu. Koleżanka małżonka, rozumie jego potrzebę. Mówi krótko– jedź! Noga na gaz i …już czuje smak wolności… przestrzeń przed nim, wiatr we włosach (pod kaskiem?) i wszystko zostaje w tyle! Nie przestrzega przepisów ruchu drogowego. Twierdzi, że są one dla ludzi bez wyobraźni. Dobry kierowca przewiduje co się może na drodze wydarzyć. Jedzie tak żeby było bezpiecznie. Na co dzień prowadzi bar ‘Rybka” w Zaklikowie. Bywałam w tym miejscu przed laty dosyć często. Pojadę jeszcze raz żeby dać się zauroczyć miejscu:  https://www.youtube.com/watch?v=tWFF1u5u5Xk.
Janusz odkrył to miejsce dla siebie przypadkiem kilka lat temu.  Zachwyciło go. Wspólnie z żoną, która fantastycznie gotuje, bawią się w restauratorów. Nie jest to zwykły bar jakiech wiele ale miejsce z duszą, klimatem, tym czymś co trudno ubrać w słowa.  Cały Zaklików ożywia się gdy koledzy Janusza z rykiem silników zajeżdżają pod „Rybkę”. Dawno nie spotkałam mężczyzny tak empatycznego i z takim poczuciem humoru. Któregoś razu, gdy rozmowa zeszła na tematy trudne, zwyczajnie się rozpłakałam na oczach kilkorga osób. Wprawiłam tym wszystkich w konsternację.  Janusz podszedł i mocno mnie przytulił. Rozbeczałam się na dobre.
Hedonistka Teresa
Skurczyła się o 10 cm. Tak ostatnio powiedziało jej elektroniczne urządzenie jakich wiele w różnych miejscach. Teresa nie należy do przesadnie wysokich ale ze 150 cm już dawno wyrosła. Przez wiele lat pracowała w szkole, uczyła dzieciaki  historii. Wiodła życie tysięcy Polek, była żoną, matką, kochanką, pielęgniarką w jednym. Przyjmowała role konieczne do funkcjonowania w codzienności. Ale życie bywa nieprzewidywalne i cholernie lubi robić niespodzianki. Co z tego że na ogół nie takie jakich oczekujemy. Dla Teresy też miało coś w zanadrzu. W jednej chwili zmieniło się wszystko. Z dnia na dzień życie Teresy wykonało potrójne salto w powietrzu, zrobiło obrót o 180 stopni by, jak w piosence, rzucić ją w…Gorce (w Bieszczadach było widać wtedy zbyt ciasno). Z nauczycielki stała się kucharką. Od kilku już lat karmi turystów, którzy wędrując po antypodach  trafią do schroniska wysoko w górach.  Robi to co kocha i jest szczęśliwa. Mogłaby zagrać w reklamie pod tytułem „Nowe życie zacznij już dziś”. Byłaby bardzo wiarygodna.  Może cala armia nieszczęśliwych ludzi, którzy duszą się, tkwiąc latami w pokręconych układach rodzinnych, społecznych itp. dzięki niej odetchnęłaby pełną piersią. Bo Teresa jest autentycznym dowodem, na to że w każdej chwili można zacząć życie od początku, wiek nie ma tu nic do rzeczy! Dojrzała kobieta, świadoma swoich zalet i atutów, przekonana o swojej wartości i jako kobiety, i jako pracownika. Idzie przez życie jak burza i tylko w tłumie połyskuje jej „rudy łeb”.  Zawsze uśmiechnięta, czasem trudno przy niej zachować powagę, z twarzą promieniującą zadowoleniem. Nie traci czasu na pierdoły. Ona smakuje życie, czerpiąc z niego wszystko to  co dla niej najlepsze!
Zofia
Gdy zaczyna mówić od razu wyczuwa się, że przyjechała z Krakowa. Lubi wędrować po okolicy, rozmawiać z ludźmi. Raczej spokojna, nienarzucająca się nikomu. Jej błyskawiczna reakcja i szybka interwencja uratowała  przed zniknięciem nasze ulubione francuskie rożki z serem, które położyłyśmy na parapecie okna żeby miały chłodniej. Wielkie czarne ptaszysko też je najwidoczniej lubi bo chciało nam je ukraść. Taki rożek z poranną kawą smakuje obłędnie.
Na marginesie
Kochani: Tereso, Zosiu, Piotrze, Januszu! Cieszę się, że Was poznałam. Bez Was ten czas, spędzony tutaj w Iwoniczu byłby nijaki. Potrzebowałam przystanku w moim na co dzień zabieganym życiu, potrzebowałam śmiechu serdecznego, szczerego aż do bólu brzucha, potrzebowałam luzu bez sztywności kręgosłupa. Z Wami było to możliwe.
Mam nadzieję, że będzie nam dane jeszcze kiedyś się spotkać, że ta zawiązana tutaj między nami nitka sympatii pozostanie nieprzerwana.

2 komentarze:

  1. Basiu...
    Twoje wspomnienia mogłabym czytać na okrągło.
    PS. ja też byłam w Iwoniczu i też poznałam fajnych ludzi. Z niektórymi utrzymuję znajomość do dziś.
    A to już 12 lat....
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. To co? Kawa w Iwoniczu? Wiosną?

    OdpowiedzUsuń