Fot. Ewa N. |
Mało kto wie...a właściwie wiem o tym tylko ja i jeszcze kilka osób coś podejrzewa... Baba Jaga wcale nie była taka zła na jaką skazano ją w bajkach...Wszyscy krzyczeli, że zła, że wiedźma, że jędza, że nie cierpi dzieci...Cóż miała robić? Dostosowała się... Jednak gdy znudziło jej się siedzenie w buszu, a żaden grzybiarz nie zbłądził do jej posiadłości, o słodkich dzieciaczkach nie wspominając. No bo kto dzisiaj puszcza dziecko samo do lasu po jagódki czy malinki na zupę? Wtedy uciekała do innego świata...Zdejmowała okropną chustkę z głowy, przycinała włosy, odrzucała sękaty kostur, w złe spojrzenie wsączała odrobinę ciepła, kąciki ust siłą woli unosiła do góry w grymasie, który od biedy mógł uchodzić za uśmiech...Czarnego kota zabierała ze sobą. Na szyi wywiązywała mu piękną czerwoną kokardę żeby nie przynosił nikomu pecha. Dzięki tym prostym zabiegom zamieniała się w zwykłą Panią Jagę z sąsiedztwa co to przyjechała na wieś na wakacje. Swój azyl znalazła w domku Jabłońskich w Wandzinie. Była to skromna chatka, osadzona na fundamentach a nie jak jej codzienne mieszkanie - na kurzej nóżce. Zbudowana na wzgórzu, tuż nad malowniczym wąwozem, otulona zielenią drzew, niby w centrum wsi a jednak poza zasięgiem oczu sąsiadów. To tutaj Pani Jaga pomieszkiwała gdy znudziło jej się bycie złą...Przez ten jeden jedyny wakacyjny miesiąc w roku stawała się ulubioną przyszywaną ciocią okolicznej dzieciarni. W ciągu dnia pozwalała buszować w ogrodzie na tyłach domku...a tam rosło coś najdziwniejszego na świecie. Niby zwykły agrest ale jakiś taki, ni to krzak, ni to drzewo. Dzieciaki nigdy dotąd takiego nie widziały. Wyglądał jak olbrzymi pióropusz wodza plemienia Siuksów. Był tak oblepiony owocami, że kieszenie Baśki, Gośki, Darka, Romka, Roberta i Ewy codziennie były nimi wypychane. Z tego agrestu ciocia Jaga robiła coś podobnego do dżemu. Nazywała to chutney'em i przyrządzała w jakiś tajemniczy sposób... dodawała drobno posiekaną cebulkę, rodzynki, coś dosypywała, coś dolewała. Smażyła do tego górę placów. Mówiła, że to placki na sodzie. Placki z agrestowym czatne-cośtam cioci Jagi były najlepsze na świecie. Żadna z mam nie umiała takich przyrządzić mimo że dostawała przepis. Podbiła nimi serca dziecięcej bandy! Jednego razu gdy smażyła swój chutney chyba się zamyśliła bo taki straszny smród spalenizny rozszedł się po całej wsi...Wszytko poszło na marne, razem z garnkiem. Nocą zaś pozwalała bawić się w podchody. I nie pisnęła ani słowa rodzicom, których dzieci zamiast spać grzecznie w łóżkach, skradały się to tu to tam! Nie chciała im psuć zabawy. Sama bawiła się przy tym doskonale. Obdarzona doskonałym wzrokiem i czarodziejską intuicją czuwała żeby żadnemu dziecku nie stała się krzywda, a to uciszyła rozszalałe psy sąsiadów, a to usunęła z drogi pana Wojtka, co to popadł w stan nieważkości po spotkaniu z kumplami, a to zasypała niebezpieczny dół...Była jak taka "niewidzialna ręka". Bardzo jej się to podobało. Uwielbiała te zabawy z dziećmi, o czym one nie miały pojęcia. Myślały, ze są same w ciemnościach...
Którejś nocy, Jagi nie było w letnim domku, pewnie musiała gdzieś pilnie wyjechać, wtedy stała się rzecz straszna. Zgraja okolicznych dzieciaków zniknęła z domów. Nie to żeby to była jakaś zbiorowa ucieczka. Towarzystwo, nie po raz pierwszy już, zaledwie się wymknęło przez uchylone okna w domach. Rodzice do dzisiaj o tym nie wiedzą więc nawet się nie denerwowali. A od tamtych wakacji minęło już parę ładnych lat. Tej nocy grupa przyjaciół podzieliła się na dwa wrogie plemiona: Dakotów i Czipewejów. Skąd pomysł? To proste, tego lata wszyscy wręcz połykali wypożyczony z biblioteki mocno już sfatygowany i jedyny egzemplarz "Złota gór czarnych" Alfreda i Krystyny Szklarskich. Indianami zaraziła ich wychowawczyni, pani Teresa. Tuż przed wakacjami weszła na lekcję polskiego w indiańskim stroju i okrzykiem na ustach...Cała klasa zamarła...A po lekcji prawie wszyscy pobiegli do biblioteki szukać książki.
Każdy z pióropuszem na głowie zrobionym z piór, wyrwanych niepostrzeżenie kogutom z ogonów, z łukiem na plecach i strzałami u boku, stawił się nieopodal domku cioci Jagi. Dakotowie mieli tropić Czipewejów. Wódz Dakotów - Przebiegły Wąż (czyli Robert) rozpoczął wielkie odliczanie. Czipewejowie zniknęli w ciemnościach. Postanowili ukryć się na ganku domku Jagi i tam, pałaszując smakołyki podkradzione w tajemnicy z domów, zamierzali spokojnie poczekać aż Dakotowie zmęczą się poszukiwaniami. Byli pewni że żaden Dakota nie wpadnie na to żeby szukać ich w domku Jagi. Cały misterny plan wziął w łeb...Ktoś, chyba Chytry Bóbr, w ciemnościach usiadł na czymś twardym...O rany! wrzasnął w pewnym momencie. I poderwał się jak oparzony. Reszta zdezorientowana niegodnym Czipeweja zachowaniem, przy nikłym świetle latarki dostrzegła... oderwaną nogę Pinokia! Leżała w kącie na ganku, tuż przy ławie...Nieustraszeni Czipewejowie z krzykiem przerażenia na ustach uciekali na oślep przez zarośla. Tego lata dzieciarnia nie zawitała więcej w domku Jagi. Od tej nocy nazywanej Babą Jagą! Nawet zapach placków na sodzie nikogo nie zwabił...
A Jaga, w jednej chwili uwielbiana a w drugiej budząca strach! Otoczona dziećmi a za chwilę zupełnie sama! Kaprys losu czy zwykły pech?
Postscriptum: Domek istniał naprawdę. Dzieciaki buszowały po jego ogrodzie. Nocami wymykały się z domów i bawiły w podchody. Opowieść o znalezionej nodze Pinokia funkcjonowała w świadomości dzieci przez długi czas. Dopóki nie dorosły zakradały się do opuszczonego domku w poszukiwaniu śladów Pinokia i innych tajemnic. Co raz przynosząc, karmione dziecięcą wyobraźnią, jeszcze bardziej makabryczne odkrycia. Żadne nie przebiło nogi Pinokia, która jest prawdziwym odkryciem...Jak mniemam była to noga lalki, którą bawiły się dzieci państwa Jabłońskich...
Cudowna opowieść Basiu. Chutney z Twojego przepisu robiłam, rzeczywiście kolor nieszczególny, lecz smak....
OdpowiedzUsuń