Fot: Patryk |
Wtedy, traktowanie drzewa jak członka rodziny uznałam za przejaw Krzysiowego dziwactwa. Do czasu...
Jabłoń przed moim rodzinnym domem rosła zawsze. Odkąd pamiętam mówiliśmy na po imieniu - "nasza Antonówka". Wspominał o niej Tata, dzisiaj 80-letni jegomość, spoglądający na świat z wysokości. Mówiła o niej też Mama, która zamieszkała tutaj w latach 60-tych XX w. Jabłoń - wielka, rozłożysta, dawała cień w upalne dni. Przyjemnie było przysiąść pod nią na ławeczce. Każdego roku wydawała mnóstwo dorodnych owoców, najpierw kwaśnych a potem wraz z dojrzewaniem coraz słodszych i kruchych. Pewnie dlatego w naszym domu często pojawiały się na stole najróżniejsze smaki z jabłkami: były naleśniki z musem jabłkowym, zupa zwana "jabczanką", kompot z jabłek, ryż z jabłkami, szarlotki i placki z jabłkami. W czasach gdy używaliśmy w kuchni pieca węglowego były też jabłka z popielnika. Zimą smakowały obłędnie. Była nasza Antonówka wdzięcznym obiektem wspinaczek i dziecięcych zabaw. Lubiła dzieci. Pozwalała im na wiele. Nie wydała ani jednego szmeru skargi gdy stawiając nieopatrznie stopy na zbyt młodych gałązkach łamaliśmy je bezlitośnie. Zdarzało się, że otulała nas opiekuńczymi konarami, osłaniając w ten sposób przed karzącą ręką rodziców gdy coś przeskrobaliśmy. Była domem dla ptaków. Miały w niej ukrytą dziuplę. Wkładaliśmy do niej małe rączki i szybko je z niej wyciągaliśmy. Pamiętam, że po raz pierwszy włożyłam paluszki do ptasiej dziupli za namową Taty. Zrobiłam to, mimo że bałam się strasznie. Ciekawość była silniejsza od strachu. Miałam potem żal do Taty, że pozwolił zadać mi ból. Dopiero teraz zrozumiałam motywy tamtego postępowania. Wtedy rodzice, prości ludzie, intuicyjnie wiedzieli jak przekazać swoim dzieciom życiowe prawdy i zasady. Podziobane paluszki bolały, a jakże, ale też były zapamiętaną na całe życie lekcją szacunku dla czyjejś prywatności.
Wyliczyłam, że nasza Antonówka, zbliża się do setki. Dotąd nigdy się nie skarżyła, mimo że nieraz jej konary targane wiatrem doznawały uszczerbku. Była silna. Zmaltretowana przez wiatr czy przygięta czapą śniegu dumnie unosiła konary. Nie poddawała się. Dzisiaj jest dla mnie symbolem trwania, siły i ciągłości rodzinnej historii. Jest jak członek rodziny, świadek życia i cichy obserwator egzystencji kolejnych pokoleń. Któregoś dnia gdy pracowałam w skupieniu nad jakimś ważnym projektem, dźwięk smsa przerwał twórczą myśl. Miałam ochotę go zignorować, ale wewnętrzny głos nakazał mi otworzyć nadesłaną wiadomość. To był nagrany komórką filmik. A na nim rozdzierające skrzypienie łamanych gałęzi i... trzask. W pierwszej chwili nie rozpoznałam scenerii...Dopiero po chwili dotarł do mnie rozdzierający krzyk niczym dramatyczne wołanie o pomoc. To był krzyk naszej Antonówki. Niemal połowa drzewa runęła ciężko na chodnik przed domem. Gruby konar od środka, niezauważalnie toczyła choroba. Poczułam się jakbym traciła kogoś bliskiego. W tym miejscu wzruszenie ściska mnie za gardło.
Drzewo się nie poddaje. Mimo straty połowy siebie drugą połową, znowu bez skargi, dźwiga ciężar owoców. Na naszym stole znowu pojawiają się jabłkowe smaki. Życie toczy się dalej. I tylko w sercu coraz czuję ukłucie przypominające o przemijaniu i stracie, Dzisiaj już wiem co miał na myśli Krzysio, nazywając bratem drzewo orzechowe.
Jesteśmy przyzwyczajeni do tego co nas otacza, traktujemy to jako pewnik i dopiero, gdy tego zabraknie-doceniamy. Z przyjemnością czytam Twoje wpisy, pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńWzruszyłam się.Serio i szczerze. Napisałaś tak, że prawie usłyszałam ten trzask gałęzi i skrzypienie konarów. Takie realne, że aż prawie mnie zabolał ten upadek...
OdpowiedzUsuńno, no, nooooo
OdpowiedzUsuńCzyli, że tak dobrze?
Usuń